Profesor Vetulani w wywiadzie, którego nie przeczytałem, powiedział, że często niepotrzebnie przyjmujemy, że to, co trwałe, ma większą wartość od tego, co nie trwa tak długo. Miał na myśli związki. Chyba on i chyba coś takiego.
Między szóstą a siódmą wróciłem ze spaceru. Lubię miasto pod koniec wakacji, kiedy jest już z każdym dniem chłodniej, i lubię delikatny deszcz. Duży też jest bezcenny, ale najlepiej słucha się go jednak na sucho, gdy jest za oknem. To, co dzisiaj trwa przez cały dzień, jest doskonałe. Mży. Ktokolwiek wyjdzie na zewnątrz, otwiera i zamyka parasol w przypadkowych momentach, a pogoda nic sobie z tego nie robi, cały czas jest tak samo. Spacer był najlepszym rozwiązaniem wobec średnio udanej próby zjedzenia czegoś w okolicy. Wyszedłem na moment z domu z myślą, że zjem tu albo tam, ale zorientowałem się – śmieszne to jest albo żałosne, stosownie do usposobienia bądź dyspozycji dnia – że nie chcę nigdzie iść. Tu mi było za blisko ulicy, z kolei autobus w inne miejsce się spóźniał, złapałem autobus w jeszcze inne – stanął w korku, więc z niego wysiadłem.
Tam stali żule, tu dresiarze (co oznacza, że jedzenie jest skażone). Moje osiedle powinno podlegać specjalnej ochronie ze względu na to, że jest ważną w skali kraju ostoją dresiarzy, gatunku, którego złoty wiek przypada na przełom tysiącleci. Dziś są oni rugowani z wielu osiedli i dzielnic, u mnie jednak trzymają się mocno. Mają tu warunki pozwalające im swobodnie się rozwijać i wszystkim powinno zależeć na tym, żeby tych warunków nie zaburzać. Dresiarze wprowadzają trochę życia w ciche o tej porze roku i przy tej pogodzie blokowisko. Zajmują bramy, stoją na rogach, o tej godzinie dzielnie rywalizują z żulami, zwykle najaktywniejszymi przed południem.
Deszcz sprawia, że oprócz tych dwóch grup widoczni są na ulicach jedynie starcy i psiarze. Zrozumiałem dzisiaj, że ta pogoda i temperatura są moimi ulubionymi. Na osiedlu spokój. Chodzę między blokami, rozmyślam, co dokładnie reklamowały nieaktualne szyldy, jaki był wystrój tych solariów i wypożyczalni wideo, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Planuję wielki projekt fotograficzny dotyczący tych wszystkich śladów świetności osiedla, zdjęcia powinny być szare i smutne, najlepiej robione w deszczową pogodę, może jesienią. Wszyscy zobaczą. To jest ostoja.
Tu poszliśmy na pierwszy spacer, było zimno i wcześnie. Tam byliśmy, gdy nie było już żadnych zajęć na koniec ósmej klasy. Tędy jechaliśmy rowerami między matkami z dziećmi. Urwane kosze, walące się bramki, zarośnięte i pomazane ławki. Oblany różową farbą kosz na śmieci. Stoi jeszcze moja ulubiona bramka, która nie ma w okolicy żadnej pary, znak zapytania między młodymi drzewami. Obok nowoczesny plac zabaw, dziś zupełnie pusty, siłownia na świeżym powietrzu, pająk, na którego wspinają się czasem nieliczne dzieci, dziś jeszcze bardziej opuszczony. Górka, kościół, korty. Dobrze, że nie da się zmodernizować całego osiedla. Nasze bloki sprzed 30 lat zostaną tu na wieki. Przynajmniej one się nie zmieniają, nikt nie chce nabudować na nich jeszcze pięciu czy dziesięciu dodatkowych pięter. Jeżeli już coś budują, to na obrzeżach, jakieś skrawki. Nie ma jeszcze płotów z poszarpanymi bannerami „to jest miejsce na twoją reklamę”, jak przy głównej ulicy.
Nie mam innego powodu, żeby co jakiś czas wklepywać tu kolejne relacje z Offa, Openera, pojedynczych koncertów Morrisseya, Patti Smith czy kto tam jeszcze przyjedzie. Robię to wyłącznie po to, żeby kiedyś zajrzeć do archiwum, na chwilę zrzucić współczesną powłokę, poczuć się czymś lekkim i bez ciała. Przenieść się do czasu, którego już nie ma. Przespacerować się po takim „koncercie” jak po osiedlu, które dawno już nie jest moje i którego w sumie nigdy nie chciałem poznać na wylot, chciałem, żeby zatrzymało przede mną swoją ostatnią tajemnicę. Po drugiej stronie ulicy osiedle też zmienia się szybko, między domami rosną wielorodzinne, trzypiętrowe bloki. Zostały już chyba tylko dwa drewniane domy z międzywojnia lub nawet starsze, jest trochę kloców z końca PRL‑u. Nie widuję już tabliczek „miasto-ogród”. Tymi ulicami chodziliśmy z matkami na spacery do przejazdu kolejowego, liczyć wagony w pociągach, do dziś to zresztą robię, gdy szlaban zatrzyma mnie w drodze do pracy, tędy chodziliśmy grać w piłkę, po drodze czerpiąc do baniaków albo wiader wodę ze studni, takich większych kranów, na zimę owijanych słomą. Były kiedyś na każdym rogu. Do dziś wisi tabliczka o zakazie mycia samochodów. Tą ulicą szliśmy na boisko z ostatnią zapałką w pudełku.
Nic by się nie stało, gdyby przy przejeździe zbudowali stację kolejki miejskiej? Gdyby – jak miało być pierwotnie – bardzo blisko były dwie stacje metra? I tak przecież osiedle nie mogło trwać takie, jakie zapamiętałem je z jego najlepszych momentów, zwłaszcza że i ja po drodze byłem wieloma różnymi osobami, coraz okropniejszymi, jak mi się wydaje. Podobnie jak Morrissey – o którym dowiedziałem się dziś, że znowu przyjeżdża – jest coraz mniej sympatyczny i coraz mniej ulubiony, a Artur Rojek dawno już nie jest nasz, nie jest typem, który siadał na kanapie przed 20 uczestnikami festiwalu, żeby opowiadać im, co chciał zrobić i co planuje na przyszłość. Osiedle zmienia się tak samo, starzeje. Jak rodzic uwolniony od dzieci, które już wychował, pozwala sobie na wzięcie głębszego oddechu i chuj ci do tego, panie kolego. Nie znajdę tu pięciozłotówki sprzed denominacji, jak wtedy, gdy byłem dzieckiem, ale jeśli zamiast jęczeć albo szydzić się rozejrzę, znajdę coś innego. Czy zapamiętam, to odrębna kwestia.
Dzisiaj jadę na wakacje, więc odetchnę od osiedla, na którym przez cały dzień czułem się jak na wakacjach. Przed wyjazdem chciałem poustawiać sobie w głowie Offa, który był już przecież tak dawno, i kilka innych wydarzeń, które przyniosły mi różne myśli. Nie wiem, czy zdążę, bo sympatycznie byłoby też pogrążyć się w melancholii, w tej śmieszności albo żałości. Zająłem się dziś na przykład, niech żyje wolny dzień, czyszczeniem ekspresu do kawy. Woła on o to czyszczenie rzadko, w dodatku czyszczenia są dwa czy trzy rodzaje, zawsze więc robię to z instrukcją w ręku. W instrukcji jest słowo, którego odczytanie zawsze sprowadza moje myśli na pewną osobę. Jakby to było nasze wspólne słowo, ludzie przecież mają takie rzeczy, ale jestem pewien, że ta osoba ani nigdy tego słowa nie wypowiedziała, ani na oczy nie widziała tego ekspresu do kawy. W moim życiu jest więc rzecz mi bliska, która z niczego nie wynika. To dla mnie ważne.