Ach, te czarnoskóre wokalistki o aksamitnych głosach – są ich dziesiątki tysięcy, do tego jeszcze sporo zdolnych naśladowczyń. Sade to klasyk nad klasyki, pięć dych już skończone... A tu proszę – oczarowanie. Love w tytule już trzeci raz z rzędu – i wreszcie rzecz cudownie pewna, mocna i naturalna. Nie na skalę Sade, lecz na skalę światową.
Sade Adu, Brytyjko-Nigeryjka, na „Soldier Of Love” zmieściła więcej dobrych numerów, niż Madonna była w stanie nagrać w ciągu całej kariery. Dziesięć lat przerwy od poprzedniej płyty „Lovers Rock” to w muzyce popularnej epoka, osiemnaście od przedostatniej „Love Deluxe” to nowe pokolenie (jedno?) słuchaczy i muzyków.
„Soldier Of Love” można porównać z opisywanym tu powrotem Portishead sprzed dwóch lat. Podobna bomba. Przyjechali kowboje i zabrali, co swoje, a ja – skołowany, bo to zupełnie nie mój gust – mylę sztuczną szczękę z okularami marki minus 16 dioptrii... „Soldier” to delikatna, soulowo-akustyczna substancja do gojenia ran, zaklęcie rzucone na uszy niewinnych. Weź i przesłuchaj pilnie, z kimś ważnym, bo to mogą być najlepsze 42 minuty w tym roku.
Tutaj wygląda i brzmi jak młoda Björk z ludzką twarzą. Płyta jako całość jest lepsza od tego numeru – piękne, nastrojowe i nieściemnione śpiewanie. Muzyka zawodowa, dyskretna, często balladowa. Jest w tym taki puls i nerw, jaki w ostatnich latach się właściwie nie zdarza. Gratulacje!