Dziewiąta płyta artystki, której ulubionym słowem jest „ja”. O’Connor kojarzy się przede wszystkim z tym, że podarła w telewizji zdjęcie Jana Pawła II (1992) i nieźle zaśpiewała świetną piosenkę Prince’a (1990). Parę lat temu nagrała świetną płytę „Throw Down Your Arms” z własnymi wersjami przebojów reggae.
Jak chodzi o religię, to jest tu obecna nawet wyraźniej niż w dziełach autorów „Krytyki Politycznej”. Pod tymi względami – boskim i lewicowym – O’Connor jest bardziej irlandzka od Morrisseya. Każde z nich napędza się własnym niespełnieniem, innością, złością, piszą na przekór temu, co uważają za powszechne. O’Connor niczym dawny lider The Smiths stara się być kontrowersyjna w słowie i jest dość nijaka w muzyce. Bo muzycznie też jest zaskakująco blisko klimatów Morrisseya. Artystka nie skacze po stylach jak małpa na drutach. Wybrała konserwatywną, rockową formę i na takim tle jej głos wciąż brzmi nieźle, ma w tej formie swoje miejsce. W rzewnych balladach też. I jeszcze jak Billy Corgan ze Smashing Pumpkins O’Connor umie w jednej frazie śpiewać mocnym głosem i szeptać.
Ta wciąż wojująca wokalistka może i jest już nudna, ale nie brzmi fałszywie, tylko szczerze. Trudne małżeństwo, macierzyństwo, narkotyki, bycie osobą publiczną – to jej własne życie. Angażuje słuchacza w tę opowieść, a nie każdy to potrafi.
Tekst ukazał się 8/3/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji