Krótką relację z tego festiwalu przygotowałem w ramach obowiązków zawodowych. Zostało jednak sporo materiałów i obserwacji, które nie pasowały do logo z czerwonym prostokątem (który ktoś ostatnio nazwał kwadracikiem). Dla fanów angielskiego futbolu i miastowych barów mlecznych.
Najlepszy był moment między piątkowym koncertem w Łaźni a podróżą do lokalu o profilu gastronomiczno-rozrywkowym. Czekanie na taksę. Do Anglików – Ray Dickaty, Chris Olley, Mark Gardener – dołączył Andy, nasz tu warszawski, bo ja wiem, chyba Australijczyk, raczej nie Nowozelandczyk. Dlatego że Ray zwrócił się do niego per „kiwi” (pamiętajmy jednak, że mój angielski nie jest lepszy niż angielski pewnego golkipera, notabene z Lechii Gdańsk, robiącego karierę we Włoszech). Zaczęła się rozmowa o futbolu, urodzony w Oksfordzie Gardener okazał się fanem Oxford United.
Takim, który chodzi na stadion, jeździ na wyjazdy, jeśli tylko jest w kraju. Opowiadał o meczu z 1999 roku, którym Oxford, wiecznie w finansowych tarapatach, mógł przejść do historii. W IV rundzie Pucharu Anglii na ich stadion (grali wtedy w Division One) przyjechał lider Championship – Chelsea. W składzie de Goey, Vialli, di Matteo, Zola, Petrescu, Desailly, Le Saux, młody Terry. W pierwszej połowie bez bramek, na początku drugiej Oxford strzela na 1:0. Już jest po meczu, trzecia minuta z czterech doliczonego czasu, gdy napastnik (!) Oxfordu Kevin Francis, jeden z najwyższych piłkarzy w historii wyspiarskiego futbolu (6 stóp 7 cali, czyli 204 centymetry), wykonuje wślizg na Gianluce Viallim. Gardener opowiada: on miał tak długie nogi, że dogonił piłkę i ją trafił. Vialli oczywiście się położył, nie tylko zdaniem Marka. Sędzia Mike Reed gwizdnął. Karny, Frank Leboeuf, mistrz świata rok wcześniej, strzelił. Koniec. Po tym sezonie Oxford spadł do Division Two. Opis tego meczu można przeczytać tutaj.
Milchbars von Danzig
Na pożywne sobotnie śniadanie był barszcz ukraiński oraz naleśniki w Neptunie. Publiczność strasznie sympatyczna, obsługa gremialnie wyglądająca przez okno na Długą – również. Na dole fajniej niż na piętrze, żywiej, a zarazem spokojniej. Jak u siebie. Obiad to pomidorowa i schabowy w Turystycznym na rogu Szerokiej i Węglarskiej. Klasa. Obie zupy znakomite, choć nie obyło się tam bez jakiegoś tajemniczego dodatku wzmacniającego sytość i tłustość. Taka potrawa mogłaby służyć za cały obiad i zjedzenie czegokolwiek „po” było dla mnie dużym wyzwaniem. W Neptunie miała być wifka, na parterze nie uświadczyłem, za to przed Turystycznym zasięg ma miejska sieć. Przyjaźnie nad wyraz.
Wątki muzyczne
Przede wszystkim brawurowa kurtka ochroniarza – niebieski dres Piotrcovii (firmy odzieżowej Tico), tak niebieski jak kultowa bluza mojego przyjaciela opatrzona napisem Flota na grzbiecie. U nas takie rzeczy noszą dumni reprezentanci drużyny osiedlowych zakapiorów, na Dolnym Mieście strój ten jest jako żywo elementem wyposażenia menedżerów ds. wpuszczania nateren. A przyszły nieprzebrane tłumy ludzi. Nie spodziewałem się. Dzień wcześniej, w piątek, wyprzedały się koncerty Hey i Kamp!, wszystko wskazuje na to, że tradycja oszczędzania na prezenty i stroje sylwestrowe jest w Trójmieście w powijakach.
Goran Miegoń, znajomi mieli rację, jest mistrzem konferansjerki, zapowiadaczem nowej ery. Kojarzy mi się z działającym na zupełnie innym polu Maciejem Szajkowskim, również doskonałym muzykiem i mistrzem ceremonii. Dwie rumiane gęby, dwóch typów mówiących z pewnym namysłem, ale też z dużym wykrętem, aktywnie i ciekawie.
Teraz już naprawdę muzyczne
Sobotę zaczął zespół z Gniezna – 100% Rabbit, czytać „sto procent rabbit”. Goran przedstawił wizję królika skaczącego do dziury i wynurzającego się w przestrzeni kosmicznej, ale aż tak kosmicznie nie było. Zagrał normalny, młody i zdolny alternatywny zespół, piosenkowy. Proponuję, żeby przegrali ze dwie próby z wiolonczelą, mogłoby z tego wyjść coś ciekawego. Dziewczyna w żakiecie w kratkę (na siedząco, z obsługą klawiszy) śpiewała szeroko, ejtisowo, zahaczając o witalne, bojowe wokalistki z tamtych lat, jak Madonna czy Whitney Houston. Taka włoska historia, opera z tyłu głowy. Piosenki (chyba jej własne) grała na pianinie też w wersji „dużo”, bardzo grand. Niewinnie bezczelna faza, świat należy do nas. W utworze z frazą „She Doesn’t Love You” 100% Rabbit dotknęli soulu, z tymi bębnami i basem, gdyby tak głębiej, byłoby super. Trochę jednak szkoda, że śpiewano po angielsku, a grano tak po indie-polsku. Po koncercie trudno powiedzieć coś o Gnieźnie poza tym, że również tam ludzie grają. I to sympatyczni. Brak akcentów lokalnych.
2Kilos&More zdążyłem już się zajarać na łamach wspomnianej na wstępie prasy internetowej. To była bajka nie tylko kolejowa, projekcje, elektronika dwojga, nie dla dwojga. Dziewczyna łapała czasem za gitarę, ale atrakcją, magnesem było tu bezsłowne porozumienie tych ludzi (pary?), którym wychodziły jakieś krauty XXII wieku. Uwielbiam taką elektronikę, rozszemraną, zbierającą dźwięki nie prosto ze źródeł, tylko wokół nich, groźną, psychotyczną, ale przecież wyrozumiałą, zasłuchaną i przystępną, z bitem na cztery. Na ekranie krople, serce, pioruny.
Po nich Ampacity, które zachwyciło mnie zwłaszcza momentami głośnymi, bo była w tym radość rock and rolla, przygoda muzyki. Mocne, krwiste kawałki, w których brylował cudowny perkusista, ozdoba całego festiwalu, były równoważone wręcz floydowskimi medytacjami, „robieniem miejsca” (jak na mnie za dużo tego miejsca było). Klawisze też nie znalazły się na scenie tylko po to, żeby gitarzyści ładnie wyglądali na ich tle. Strasznie lubię scenę stonerowo-punkowo-rockandrollową i oni, jak się wydaje, mogą wnieść tu coś świeżego. Zespół na poziomie, czujny i melodyjny.
To mi się od razu kojarzy z 1926. Ich piątkowy koncert pamiętam niestety coraz słabiej, ale podoba mi się tym bardziej, im więcej czasu od niego mija. Średnia efektów na gitarę wynosi w ich przypadku gdzieś między 10 a 30, basistka gra w totalnym, transowym porozumieniu z perkusistą, tu zachodzi jakaś duchowa (bo nie estetyczna) relacja a la Pixies. Trzech gitarzystów wycina z gitar i nawarstwia motywy, zasłuchani w melodie, wywołują skojarzenia z Mogwai, którzy byli wszak specjalistami od gitarowej rzeźby, architektury, nakładania kolejnych warstw melodycznego wzornictwa. Z tym że 1926 urodzili się na środku pustyni, i chodzi tu raczej o pustynię księżycową, usianą głębokimi kraterami, niestosującą się do zasad ziemskiej grawitacji, lecz pozwalającą unosić się wyżej i w sposób mniej kontrolowany.
A co do reszty, starałem się wypowiedzieć już w tym pierwszym tekściku. Na deser zostawiam najważniejszy wniosek ze spotkania z angielskimi muzykami, które poprzedzało festiwal. Otóż wspomniany na początku fan Oxford United, przyciśnięty przez człowieka, który w 1993 roku był na koncercie Ride w Warszawie i przeżył tam iluminację, stwierdził, że nie wyklucza powrotu tego zespołu na co najmniej kilka festiwalowych dat. Nigdy nie zarobiłem na muzyce, powiedział, więc nie tęsknię do pieniędzy, ale pewnie fajnie byłoby mu nie tylko odtworzyć tamten entuzjazm – publiczności i własny – ale też zgarnąć parę quid na hot dogi i colę.
Podsumowanie całokształtu
Było po prostu tak.