Wróciłem wczoraj z festiwalu Spring Break. Podróż w tamtą stronę szła opornie, przed miejscowością Koło zepsuła się lokomotywa, spóźnienie było gigantyczne, a na miejscu zdołałem zgubić (i znaleźć) bagaż. Zdążyłem tylko na kawałek Kaseciarza i na The Dumplings.
Już w Poznaniu dowiedziałem się, że co najmniej jeden zespół z występujących w Poznaniu nie był z Polski, poszedłem zobaczyć i był świetny – to Vertical Scratchers prowadzeni przez muzyka o statusie raczej kultowym, Johna Schmersala. Udało się z nim zamienić parę słów i uczcić toastem koncert, na którym było z dziesięć osób (nie licząc barmanów). Co oni grali, staram się opisać w relacji dla Wyborcza.pl, wcześniej pisałem, czego się spodziewam po Spring Break, a w tym miejscu i teraz chciałbym zapisać kilka kwestii bardzo pobocznych.
Poznań
Nie byłem nigdy na koncercie w Poznaniu, nie licząc Radiohead – ale to było na jakiejś leśnej polanie. Teraz miasto okazało się przyjazne muzyce. Koncerty zorganizowane w pięciu klubach i na Zamku (we współpracy z miastem) brzmiały lepiej lub gorzej, na ogół jednak wspaniale. Zmartwiłem się tylko, że Cafe Mięsna została zamknięta z jakichś urzędowych powodów. Na mieście widziałem trochę smutnych czy przerażonych twarzy, było „pijanych wielu”, ale odbywający się w piątek mecz Lech – Wisła nie wpłynął w żaden sposób na nad wyraz długi wieczór spędzony przez moją grupę na mieście. Poznaniacy też tłumnie wylegli na ulice w piątkową noc, i to chyba nie tylko dlatego, że „Kolejorz” wygrał.
Nie wiem, czemu urząd miasta kłóci się z agencją Go Ahead (organizatorem Spring Break). Wiem, że agencja po prostu zrobiła bardzo dobry festiwal. Były fajne zespoły, tani karnet, świetna atmosfera, a pomagała temu wiosenna pogoda. Z kolei miasto lubi robić kilka rzeczy za jednym zamachem. Zamiast na miejscu starego dworca zbudować dworzec nowy, postawiło gigantyczne centrum handlowe z malutkim, choć nowiutkim dworcem. Na nowy dworzec trudno się dostać, trzeba maszerować ze dwieście metrów od przystanku, biegać po schodach (nieruchomych), oznaczenia są fatalne lub ich brak. W ramach podsumowania urzędowego myślenia o mieście: w trakcie festiwalu zawalił się dach tego centrum handlowego. Dlaczego? Bo na dach deszczu napadało.
Rozwojowo
Co na festiwalu? W wielkim klubie perfekcyjnie grał perkusista Sorry Boys Maciej Gołyźniak. W małym klubie kłopoty z uregulowaniem mocy uderzeń miewał perkusista Crab Invasion Tomasz Skórzyński, na którego nodze i ręce siedział Remek Zawadzki. To jeden z moich ulubionych bandów, rozwijają się w szalonym tempie i bardzo im kibicuję, więc podkreślę jeszcze, że imponujące jest to, co wycina na gitarze Jakub Sikora w trakcie śpiewania. Jedyne, czego potrzebuje, to stuprocentowe zaangażowanie w śpiew i lepszy kontakt z publicznością. Między utworami jest doskonale, ale w ich trakcie Kuba śpiewa jakby „donikąd” lub do siebie. Postulaty zmiany wokalisty są gówno warte, ale bardzo ważne jest dociąganie linii wokalnych i pilnowanie relacji z widzami. Oni nie tylko słuchają, ale też patrzą. I będzie tych widzów coraz więcej, tego jestem pewien.
To, co może zdziałać zaangażowanie w interakcję w trakcie piosenki, pokazał Michał Maślak z Fair Weather Friends. Przy niezbyt odkrywczej muzyce zdobył publiczność właśnie energią. Widziałem zresztą, że chłopcy z Crab Invasion obserwowali ten koncert, choć dla nich w muzyce ważne jest zupełnie co innego niż dla FWF. Czy to jest zrzynka z Kamp lub czegokolwiek innego? Czułem to może przez dwie pierwsze minuty. Później dałem się wciągnąć w świat tego zespołu, oświeciło mnie, zrozumiałem. To była zupełnie inna przygoda niż na płycie, jakby dwie różne historie (nie czarna i biała, po prostu różne). Po takim koncercie chcę ich słuchać więcej i więcej. Pozytywny, ośmielający kontakt z widownią mieli też gitarowi Magnificent Muttley, których jednak już wcześniej, jako że są warszawianami, widziałem.
Bardzo podobali mi się też Revlovers. Śpiewanie wokalistki było bardzo „polskie”, to znaczy dość nieśmiałe, opanowane, bez szaleństwa. Momentami miałem wrażenie, że zespół z Łodzi poradziłby sobie równie dobrze w skromniejszej wersji, bez basu i gitary, jako duet. Może to była kwestia nagłośnienia? Może tego, że obaj ci muzycy grali niczym w transie, nie budując relacji z kolegami i z widownią? W każdym razie prostymi środkami grupa umie stworzyć ciekawe konstrukcje, bawi się formami i nie boi eksperymentu. Przez to właśnie zachęca do eksperymentów myślowych: a może bez tych dwóch? A może inaczej – akustycznie? Revlovers robią wrażenie grupy z ogromnym potencjałem, zdolnej poradzić sobie w dowolnej konwencji.
Radość
Nie widziałem oczywiście wszystkiego, ale zwróciłem uwagę na udane występy zespołów, których muzycy mieli ze sobą świetny kontakt na scenie i widać było radość, z jaką grają, bez względu na liczbę widzów. To bardzo angażuje tych, którzy przyszli na koncert, czasem nawet nie znając muzyki, i zachęca ich do współpracy. Chodzi o Sorry Boys, Fair Weather Friends i Crab Invasion właśnie. O RusT, zwycięzcę konkursu w Jarocinie sprzed dwóch lat, którego wokalista wyglądał jak Marek Piekarczyk, Layne Staley i Axl Rose, a śpiewał tak, że zbierałem szczękę z podłogi. Zespół grał trochę jak Led Zeppelin, choć gitarzysta był mniej bluesowy niż reszta. Niemniej połączenie piosenek, jamów, banteru (jak to jest po polsku?) dało mi poczucie, że odkryłem coś ważnego.
To samo z Bulbwires kierowanym przez Staszka Wróbla znanego ze składu Paula i Karol (perkusja), występującego też z Nosowską i Wilkami (bas). Wąsaci i brodaci gitarzyści robili tam wszystko to, co robiło się z gitarami w latach 70., uroczyście i zamaszyście, hendrixowsko i zeppelinowsko. Trochę szaleństwa, dużo relaksu. Miałem wrażenie, że nie jest to ironiczne, lecz szczere. Co niby robić jeszcze z muzyką w XXI wieku? Radość i szczerość grania jest w staromodnej gitarowej muzyce tak samo ważna jak pomysłowość i ekwilibrystyka dla pop-disco-artystycznego Crab Invasion.
Idealny czas
Trafionym pomysłem okazało się organizowanie w poszczególnych klubach „minifestiwali”. Kisielice były miejscem przeglądu zespołów gitarowych. Punkowe podejście mieszało się tu z przekornym, współczesnym podejściem do riffów w dawnym stylu. Grali Kaseciarz, Wild Books, Weeping Birds, The Lollipops czy właśnie Bulbwires i Vertical Scratchers. Nie jestem bywalcem poznańskich koncertów, ale domyślam się, że ten wybór artystów był zgodny z muzycznym profilem klubu. Tak samo udany był popowo-elektroniczny zestaw Fair Weather Friends (energicznie), Xxanaxx (spokojnie) i Kamp! (mocno) w CK Zamek, na finał całego festiwalu. Takie przypisanie stylistyczne zespołów do klubów to niezły pomysł, zwłaszcza że przerwy między koncertami nie były długie. Pod względem wymagań czasowych wszystko wypadło znakomicie, nie poczułem nawet, że zgubiłem zegarek.
Nie byłem na Reeperbahn, byłem na The Great Escape, byłem na Unsoundzie w Krakowie. Uważam, że w Poznaniu formuła półgodzinnych czy niewiele dłuższych występów się sprawdziła, występy gwiazd trwające godzinę – również. Ani przez moment nie czułem znużenia. Nie potrzebowałem ani popołudniowych, ani nocnych koncertów. Ciekaw jestem tego, jaka część publiczności przyjechała z innych miast, a ile osób chodziło na ten festiwal „u siebie”. Organizatorzy tłumaczyli mi bowiem brak obecności Rebeki tym, że zespół w końcu marca grał duży, osobny koncert w Teatrze Polskim. W rzeczywistości grał nawet całą dużą trasę, więc Go Ahead miało rację. Mimo to już teraz odbieram Spring Break jako imprezę ogólnopolską, działającą w poprzek tras poszczególnych zespołów, wyjątkową.
Postulaty
Jak już wspomniałem na Wyborcza.pl, było doskonale. Ponieważ jednak uparcie pytają, co poprawić... Chcę więcej lokalizacji już od pierwszego dnia, chcę ulotki prezentującej wszystkie wydarzenia okołofestiwalowe, a później jeszcze całej książeczki i aplikacji, w której mogłyby być krótkie opisy zespołów, linki do muzyki, mapka, rozkład koncertów, planer, informacje o komunikacji (urząd), restauracjach, klubach, w których można kontynuować koncertowy wieczór, oraz bazie noclegowej (też urząd oraz informacja turystyczna).
Wszystko wskazuje na to, że stworzenie takiej aplikacji jest w interesie władz miasta oraz organizacji zrzeszających przedsiębiorców. Być może Spring Break byłby jej małym elementem, być może tylko nieodpłatnie „zaciągałby” miejskie informacje do swojej własnej aplikacji przez miesiąc w roku. Nie wiem, po prostu potrzebuję więcej informacji o mieście, w którym nie bywam. Te informacje ściągnęłyby mnie tu jeszcze przed kolejną edycją Spring Break, na którą bardzo liczę. Bardzo, bardzo dziękuję za tę pierwszą. Była mi strasznie potrzebna i wszystkie oczekiwania przeskoczyła.
Co do profilu muzycznego Kisielic, to właśnie większość stałych bywalców była zaskoczona doborem wykonawców, gdyż miejsce jest raczej kojarzone z elektroniką i dj-setami, a nie gitarowym graniem. Nie mniej jednak prawie wszystkim się podobało i koncerty tam były na prawdę znakomite. Fajnie jakby było tak też poza festiwalem czasami.
zabrakło mi tylko słowa komentarza o panelach i warsztatach
Jak można zrzynac z Kamp skoro Kamp to zrzynka?
Dzień dobry, o warsztatach pisałem w zapowiedzi w GW; do Kisielic dotarłem każdego dnia, zawsze była satysfakcja; Kamp! mają to szczęście, że pewne rzeczy zrobili na polskiej scenie najlepiej.