O swojej twórczości piszą tak, jakby była niesłuchalna: muzyka filmowa, transcendencja, hipnotyczność. Tymczasem Squid robią muzykę bardzo przystępną, „jadalną”, a jednak inną. To powód do chwały.
Brzmią jak kilkuosobowy zespół, ale są ledwie duetem: Jakub Łakomy i Tomasz Grządkowski stanowią część wrocławskiego kolektywu Regime Brigade. Wydaje się on jednym z najciekawszych miejsc, w których można obserwować nową polską muzykę: to tu ukazują się nagrania MIN t, młodego objawienia muzyki elektronicznej, a w ostatnich dniach Regime Brigade wypuściło house’ową epkę Antoniego Sierakowskiego. Zmierzam do tego, że to nie jest katalog jakichś nieprzystępnych dziwactw, tu dzieje się coś ekscytującego i żywego.
Squid, którzy debiutowali już trzy lata temu płytą „The Lovers” (mocno inspirowaną filmem Jima Jarmuscha „Tylko kochankowie przeżyją”), wyróżniają się na tle kolegów: nie stosują sampli, oprócz elektroniki wykorzystują organiczne brzmienia perkusji i gitar. Gatunek nie daje się łatwo przyszpilić, może to rock, ale inny od wzoru. Trudno to uchwycić, ale Squid jakby odwraca priorytety obowiązujące w muzyce głównego nurtu. Emocjonalność nie oznacza u nich dramatyczności. Piosenki nie mają słów, ale mają melodie. Rzecz opiera się na współbrzmieniach, które dają poczucie szczęścia, przyjemności. Ciekawa przygoda.
Tekst ukazał się 4/9/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji