Nowy projekt Kuby Ziołka to najbardziej wyrazista rzecz w jego dorobku. Do tej pory myślałem o nim jako o niezłym gitarzyście i interesującym w naszych warunkach wokaliście, dobrze radzącym sobie z angielskim. Koniec z tym.
Na „Cieniu...” Ziołek, ukryty w Borach Tucholskich, miesza języki europejskie i muzyczne stylistyki. One się nie stapiają w jedną magmę, tylko przeskakują jak w kalejdoskopie, a piosenki stale się przetwarzają, mutują. Artysta mówi, że to „brutalizm magiczny”. Nie znalazłem jeszcze opisu, który oddawałby to, co się wyprawia na „Cieniu...”. Już pierwszą „piosenkę”, dwunastominutowe „Przebudzenie boga wschodu”, trudno opisać. Folk, kraut rock, metal? Akustyczność, elektronika, ballada i drony? Ziołek nie ogląda się na dotychczasowe kategorie. Ma eksperymentalne zacięcie, a zarazem wizję całości, jak Michael Gira ze Swans. Tu mu pasuje cover Nico, tam fragment Hölderlina, tego szaleńca, który poszedł na trzymiesięczny spacer na drugą stronę kontynentu, za Alpy.
Nie chciałbym przechwalić płyty, ale słucha się jej inaczej – w napięciu, nie wiedząc, w jaką stronę to zaraz popłynie. To dzieło na miarę kanonu młodej polskiej muzyki współczesnej. Ziołek odpuścił trochę oglądanie się na Zachód i zanurzył pazury w ziemi, po której chodzi na co dzień. Huczy tu Słowiańszczyzna, nieokiełznana i wiejąca, kędy chce. Dzieło wydano pięknie – w okrągłym metalowym pudełku z kurpiowskim wzorem – ale w bardzo niskim nakładzie, zbliżonym pewnie do zapotrzebowania. Trudno. Oby za pół wieku ktoś odkopał egzemplarz, cudem go przesłuchał i coś przeżył.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 26/4/13