To cholernie smutne słuchać faceta, który czuje się odtrącony, mimo że jest uwielbiany i szanowany. Nowe dzieło Sun Kil Moon to rzecz tylko dla fanów. Dwie godziny stania za weneckim lustrem, w którym przegląda się Mark Kozelek.
Dobiegła mnie wieść, że na nowej płycie Mark Kozelek przesadza. Pomyślałem, że to jego cecha dystynktywna od zawsze, ale przy słuchaniu albumu „Common As Light And Love Are Red Valleys Of Blood” postanowiłem być ostrożny. W końcu to ponad dwie godziny muzyki, a pierwszy utwór trwa dziesięć i pół minuty.
Pochodzący z Ohio Kozelek, w latach 80. i 90. wokalista kapeli Red House Painters, po latach solowej kariery w roku 2011 nagrał pierwszy utwór będący właściwie strumieniem świadomości. Tak mu się to spodobało, że ten strumień szumi teraz na wszystkich jego płytach, pomijając takie dzieła jak średnio udany zestaw coverów, który Kozelek opublikował w zeszłym roku.
Coraz mniej śpiewa, coraz więcej gada. Sun Kil Moon to zatem historie podróży między koncertami, przemyśleń w hotelowych pokojach, wspomnień z dzieciństwa, dorastania i dorosłości, relacje ze spotkań, rozstań, zetknięć ze śmiercią, ale też czytanie listów od fanów („Mark, jesteś najlepszy, media piszą kłamstwa o tobie, rób dalej swoje” itp.). Szczególnie to ostatnie uwierało mnie na poprzedniej płycie Sun Kil Moon nagranej z Jesu. Na nowej płycie się tego nie pozbył. Jednak czasem Kozelekowi się udaje: płyta „Benji” znalazła się w czołówce wielu podsumowań roku 2014, w plebiscycie na Płytę Roku „Wyborczej” wylądowała na trzecim miejscu.
50-letni Kozelek słynie z mizoginii i nieustannego prowokowania innych muzyków. Inne zespoły obsypuje wyzwiskami, w trakcie koncertu na Off Festivalu zabrał jednemu z fotografów aparat. Kiedy indziej odmówił wywiadu brytyjskiej dziennikarce, twierdząc, że gdyby się spotkali, chciałaby urodzić jego dziecko. Następnie obrażał ją ze sceny na koncercie jako „sukę”, która „bardzo chce go przelecieć”.
To zaznaczywszy, należy zająć się nową płytą melancholijnego, grubego faceta, który chyba nie lubi życia. Opowiada o upływie czasu, relacjonując zapiski z dziennika. W „Chili Lemon Peanuts” o wyprawie do Las Vegas na walkę 37-letniego boksera Manny’ego Pacquiao – może ostatnią, przegraną, o wybuchach bomb w Brukseli, o koszmarnych snach. W „Philadelphia Cop” o SMS-ach od Sufjana Stevensa, dziennikarzach muzycznych, o dobrych utworach Davida Bowiego. To chyba ma być śmieszne, czy jest – trzeba znaleźć 11 minut i posłuchać. Moim zdaniem to jest zimne.
Słuchanie o tym, jak Kozelek zasypia i się budzi, co mu się śni, co robi, kiedy się obudzi – to oczywiście śmiertelna nuda. Ale na tej płycie ściga go śmierć: Bowie, stary bokser, bomby.
Kozelek opowiada, jak ogląda film, tam piosenka Bowiego, myśli o tym, że Bowie był fajny, następnego dnia Bowie nie żyje, on ma koncert, gra piosenkę Bowiego, opowiada o tym, jak myślał o Bowiem, bo słyszał piosenkę Bowiego w filmie, a gdy zagrał piosenkę Bowiego na koncercie, był bardzo zadowolony, a ludzie śpiewali z nim inne piosenki Bowiego. I to teraz składa się na piosenkę Kozeleka, który próbuje dodać do tego jakieś „elementy muzyki Bowiego”, co wychodzi marnie. Niemniej Kozelek na pewno jest z siebie zadowolony. Próbuje też, zapewne żartem, odtworzyć estetykę Franka Zappy („Vague Rock Song”). Zachęca w niej też do śpiewania razem z nim (motyw tej mało odkrywczej zachęty występuje kilka razy na „Common As Light...”).
To cholernie smutne słuchać faceta, który jest przygnębiony i zmęczony, a zgrywa kochającego i wrażliwego. Który czuje się odtrącony, mimo że jest uwielbiany i szanowany. Który jest tak zapatrzony w siebie, że na serio śpiewa: „Everything great man has a great woman behind him”. To byłoby żenujące, nawet jeśli nie starałby się w ten sposób „docenić” swojej dziewczyny. Mógł to wyciąć, podobnie jak kilkadziesiąt czy dwieście innych niepotrzebnych zdań.
Na nowej płycie Kozelek jak zawsze gra na gitarze klasycznej z nylonowymi strunami, jednak głównym instrumentem często staje się gitara basowa czy klawisze. Jedyny muzyk na płycie poza Kozelekiem to Steve Shelley, były perkusista Sonic Youth. To sam Mark gra na basie, klawiszach, elektronice. Próbuje kontrastować utwory dynamicznie, np. w „Lone Star”, gdzie skarży się, że ktoś nazwał go seksistą i odwołano jego koncert, a z drugiej strony – że jak przyjedzie na inny koncert, to wszyscy transgenderowi słuchacze mogą przyjść i korzystać z dowolnych toalet. A następnie o Donaldzie Trumpie śpiewa: „This dumb motherfucker will be on the news every fucking day/ And we willed it/ He is a hundred percent full-on our creation/ He is proof that we choose apps over education” (w tym fragmencie słychać ponury basowy riff, który zmienia się w elektronikę, a następnie w rzewną grę na klasycznej gitarze).
Ojej, co za samokrytycyzm! Niestety Kozelek, ten amerykański Marcin Król, odmawia wywiadów twarzą w twarz. Dlatego sam musi zapewnić sobie wiwaty i oklaski, co dosłownie czyni, umieszczając je w piosence „Bergen To Trondheim”. Kurtyna.
Tekst ukazał się 2/3/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji