W samo Święto Zmarłych kolejną w tym roku półtoragodzinną płytę wydał Mark Kozelek, największy gaduła muzyki niezależnej (poprzedni album „Mark Kozelek” ukazał się wiosną nie pod szyldem zespołu, tylko pod nazwiskiem).
Facet niemal nie milknie, a piosenki rozciąga do 10, 12, 13 minut. Główne wyjątki to cover piosenki z serialu „The Partridge Family” oraz „Rock’n’Roll Singer” oryginalnie wykonywany przez AC/DC, ale one i tak wynikają z utworu „David Cassidy” i stanowią z nim 12-minutową jedność.
Na „This Is My Dinner” oprócz wspomnienia zmarłego aktora Cassidy’ego oraz poruszającej pieśni o umieraniu ukochanej kotki Kozelek umieścił historie o samotności, problemach z erekcją, starzeniu się, praniu skarpetek, pięknie ludzi i miast, zaapelował też do Szwedów, by nie przyrządzali dań z renifera... W 11. minucie „Candles” śpiewa, że zdaje sobie sprawę z tego, że to nie jest najlepsza piosenka, ale że zakończenie jest jeszcze gorsze – i już jesteśmy z nim na miejscu 12C w samolocie Scandinavian Airlines, gdzie pisze tę piosenkę do momentu, aż stewardesa każe mu odłożyć laptopa. Buntuje się jak dziecko.
Jednym słowem – u Kozeleka stara bieda. Nowe kryje się w brzmieniu. Kozelek gra z zespołem, nie słychać gitary z nylonowymi strunami, w zamian jest elektryczna, a do tego perkusja, bas, klawisze, nawet chórki. Tak zespołowej płyty nie nagrał od czasu słynnego „Benji” Sun Kil Moon (3. miejsce w plebiscycie na Płytę Roku „Wyborczej” 2014) oraz albumu „Mark Kozelek With Ben Boye And Jim White” (2017). Zespół gra w sposób nieoczywisty: romantycznie, z rozmachem, ale też delikatnie i czujnie, jakby chodziło o gotowość na jazzową improwizację. U Kozeleka muzyka rzadko klei się do słów tak naturalnie.
Muszę jeszcze zabrać głos w sprawie „wśród ofiar nie było Polaków”, co razem z historyjką z samolotu pozwoli nowicjuszom zorientować się w tym, co to za album. W piosence „Linda Blair” Kozelek śpiewa o dzielnym Andrzeju Gołocie (nie pierwszy raz) i złych fanach, którzy po blamażu z Tysonem obrzucili uciekającą z ringu „ostatnią nadzieję białych” śmieciami, o miłości do Warszawy i Katowic, własnym polskim pochodzeniu („oto prawda, zanim moje nazwisko stało się Kozelekiem, brzmiało Koziołek”), występie na Off Festivalu („nie zliczę, ile razy byłem we Włoszech, ale to polska kucharka przygotowała najlepszą lazanię, jaką jadłem w życiu”) i o tym, że Polska wygląda bardzo podobnie do jego rodzinnego Ohio, czego potwierdzenie Kozelek znalazł u mistrza smutnych elektronicznych piosenek Owena Ashwortha (który pochodzi jednak z Chicago, a to już stan Illinois).
Jakoś prowadzi to Kozeleka do wyznania: „Żyjemy tylko raz, więc czerpmy z tego, co nas otacza/ nie czepiajmy się o drobnostki/ możemy żyć długie lata albo jutro wpaść pod autobus/ (...) mam dużo miłości dla wszystkich ludzi/ mam dużo miłości dla uderzającego poniżej pasa, niedoskonałego Gołoty/ mam dużo miłości dla was wszystkich w Warszawie”. Później przechodzi do intonowania ulubionych piosenek Queen, Neila Younga i Led Zeppelin.
Jak przy każdej jego płycie przecieramy oczy to ze zdumienia, to ze wzruszenia. Tym razem towarzyszy temu piękna muzyka.
Tekst ukazał się 2/11/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji