„Jesteście piękni. Czy mogę odciąć kilka głów i zabrać ze sobą?”, zagadnął w ramach konferansjerki, między utworem półgodzinnym a godzinnym. Kto inny mógłby powiedzieć to z taką czułością i tak szczerze?
Bałem się z początku, że idę tylko liznąć zachodniego luksusu, zespołu w bardzo dobrym momencie kariery, robiącego na scenie widowiska, które pamięta się latami. Bałem się, że to jakieś hipsterskie cwele, hochsztaplerzy, pupile modnych portali, goście, na których nie wolno podnieść ręki, bo ta ręka uschnie (a nie: bo są świetni). Przyszło mi do głowy to porównanie Giry z Lupą, który udziela nadętych wywiadów, robi spektakle na sześć czy osiem godzin, próbuje leczyć swoje kompleksy za pomocą niewinnych aktorów i naiwnej publiki, a nie potrafi już napisać i wyreżyserować tekstu (lepiej radzi sobie z gotowymi tekstami). Ale obawy co do Swans rozwiały się zapomniałem już kiedy.
Po ich koncercie wszystko wydaje się bezbarwne, blade i bez sensu. Cała muzyka. Jak po zdjęciu czarnych okularów u Świetlickiego. Michael Gira z pomocą dwóch księgowych, dwóch kucharzy i listonosza dał tłumowi widzów przeżycie nie do zapomnienia. Nie piekło ani czyściec, nie poezja i nic strasznie nowego w muzyce. Zwykłe, ale wystarczająco głośne było nagłośnienie Stodoły. Ludzie całe życie psują sobie słuch na raty i za darmo, a tu za niewygórowaną cenę 130 złotych można było ten proces znacząco przyspieszyć. W tych warunkach Gira był szamanem, czarodziejem nie muzycznym, tylko duchowym.
Michael Gira, człowiek, który już stoi po drugiej stronie. Szczęśliwy jurodiwy, w życiu miał przejebane, na scenie jest trochę jak Marcin Pryt, stojący poza, inny od wszystkich człowiek. Jego przeżycia i emocje wygotowały mu rolę przewodnika, Szerpy, Charona, i on ją z pogodą ducha uprawia. Tę rolę. Pługiem ryje w twarzy ziemi.
Nikt na scenie nie miotał się i nie umierał. Gira splunął w górę, złapał na przedramię i zlizał, to ci dopiero skandal – samoakceptacja. Oni przyjechali grać, stanęli i zagrali. Naprawdę, radość w tym była i oczyszczenie. Zwykli goście, podstarzali, walczący na scenie o oddech, urośli do ról muzyków niezbędnych liderowi, nie dokładających cegiełkę, lecz będących fundamentem. Wzruszało mnie to, że oni przecież mieli instrumenty te co wszyscy, na takich rzeźbi milion zespołów w Polsce i na świecie. Po prostu robili nimi coś zupełnie innego.
Rytm, faktura dźwięku, hałas oddziałujący na trzewia, jeden akord, wspólne uderzenie fali o ludzki brzeg. Muzyka inna niż na płytach Swans, lepsza, w toku prawie trzygodzinnego koncertu narastająca i ulepszająca się, improwizowana w najlepszym znaczeniu tego słowa, bo dostosowująca się do energii występu. Gdy po godzinie Gira uśmiechnął się: „dopiero się rozkręcamy”, nie kokietował. Trzeba było obmyć dźwiękową falą ludzi, złączyć się z nimi, sprawdzić, co z tego może być. Zygmunt Staszczyk był już wtedy za drzwiami (ale kupił płytę). Z czasem z przodu odpadało coraz więcej słuchaczy wymęczonych fizycznie oddziaływaniem dźwięku. Paweł Dunin-Wąsowicz opuścił koncert już po 15 minutach, z tym że w ’87. W sobotę w toku koncertu muzyka była coraz bardziej przejmująca, im dłużej artyści walczyli ze zmęczeniem. Im bardziej zmasakrowani byli uczestnicy koncertu, tym bliższy mieli kontakt z muzykami. Uczestnictwo, to jest słowo wieczoru.
Ja za dużo tutaj, jak to się mówi, nie posiadam. Gdybym miał pewność, że głowa będzie ten koncert pamiętać, mógłbym dać ją sobie obciąć i oddać do Nowego Jorku.