Metro Station wydali swój self titled debiut już dwa lata temu. Teraz, pół roku po Wal-Mart Edition, przyszedł czas na europejskie wydanie ich płyty. Niestety, w porównaniu z supermarketową edycją amerykańską europejscy słuchacze zostali pozbawieni jednego utworu bonusowego. Ubytek, jak sobie wyobrażam, niewielki, bo płyta z grubsza brzmi jak jeden kawałek i właściwie trudno napisać o niej coś więcej ponad to, że jest nudna. Plusem jest to, że trwa wszystkiego 40 minut. Prawie jak Pixies...
Szukam bodźców u Jakuba Ziołka i ukojenia u Mary Lattimore. A do tego polecam
spaghetti western Giorgio Fazera, szorstkość Order of the Rainbow Girls i wiele innych.