W 2017 r. najlepiej śpiewać o życiu prywatnym bądź o tym, co za życie prywatne uchodzi. Amerykańska piosenkarka ma do tego dryg i pisze świetne piosenki. Na „Reputation” próbuje narodzić się na nowo.
Ma famę artystki szczerej. Jak się zezłości na jakąś korporację, to zabierze jej możliwość odtwarzania plików ze swoją muzyką (na czym ucierpią głównie słuchacze). Toczyła wojny nie tylko internetowe z – według śledztwa „Elle” – 21 gwiazdami w rodzaju piosenkarek Katy Perry, Miley Cyrus i Rihanny.
Miała też zatargi z byłymi narzeczonymi. Jej lista trafień to galeria sław: aktorzy Jake Gyllenhaal i Tom Hiddleston, piosenkarze Joe Jonas, John Mayer czy najważniejszy z nich Calvin Harris („światowej sławy didżej i model prezentujący bieliznę”, pisze nie bez zgryźliwości dziennikarka „Elle”).
27-letnia Taylor Swift jest jednak ceniona nie tyle za niewyparzoną gębę, ile za to, że jej szczerość przekłada się na piosenki. Od początku kariery – a ten początek był związany z muzyką akustyczną, osadzoną w tradycji country – bywały porównywane do kartek z pamiętnika. Tak jest też na nowej, szóstej płycie „Reputation”, która muzycznie ze starymi czasami niewiele ma wspólnego.
Umarłam ja. Niech żyje nowa ja!
Najważniejszy jest singiel „Look What You Made Me Do”. Artystka opowiada w nim np., że nie podoba się jej to, że adresat piosenki ma klucze do królestwa dawniej należące do niej. Być może chodzi o rapera Kanye Westa, który w piosence z ostatniej płyty rapował o Swift: „I feel like me and Taylor still might have sex/ I made that bitch famous” (Mnie i Taylor wciąż może się zdarzyć seks/ to ja rozsławiłem tę sukę).
Zarys tła: żona Westa twierdzi, że Swift zaakceptowała te wersy, Swift jest przeciwnego zdania. W takich celebryckich rozmowach pada wiele słów o imperiach, królach i królowych, ale emocje buzowały długo nie tylko w piosenkach i na czerwonych dywanach, ale też w tak prozaicznych miejscach jak profile społecznościowe. Koniec dygresji.
Swift długo powtarza w piosence: „I don’t trust nobody and nobody trusts me/ I’ll be the actress starring in your bad dreams”. Po tych słowach następuje rodzaj zainscenizowanego nagrania na pocztę głosową: „I’m sorry, the old Taylor can’t come to the phone right now. Why? Oh, because she’s dead”.
Przekaz: Swift dorosła, nie jest już wrażliwą dziewczyną, lecz silną kobietą. Wskoczyła do ligi supergwiazd i rozpycha się w niej łokciami. Tylko dlaczego ten tekst wygląda na pasywną agresję nastolatki, a nie deklarację przekonanej o własnej wartości kobiety?
Gra o miliony
Dowodem na „śmierć starej Taylor” jest np. oczyszczenie kont artystki w mediach społecznościowych, które nastąpiło latem. Dziś konta są już bardzo aktywne. Można na nich znaleźć niewykorzystane sceny z wideoklipu – w formie linku, bo Taylor udostępniła owe sceny tylko jednej korporacji. Inna firma publikuje w swoim serwisie „making of” kolejnych piosenek z płyty. A skoro Swift opóźniła o tydzień umieszczenie płyty w serwisach streamingowych, ale sprzedaje pliki w sklepach dwóch korporacji, to naturalnie wkleja na konto linki do tych plików.
Brytyjka Adele dwa lata temu również opóźniła premierę swojego albumu „25” w serwisach streamingowych, i to o ponad pół roku. W ten sposób niejako przymusiła/zachęciła (niepotrzebne skreślić) fanów do kupienia płyt kompaktowych i winylowych, czego pokłosiem była sprzedaż rekordowych 3,38 mln egzemplarzy w pierwszym tygodniu i 20 mln w sumie. Fachowcy przewidują, że w pierwszym tygodniu nabywców znajdzie nawet 1,5 mln sztuk „Reputation”.
Taylor Swift znakomicie więc radzi sobie z biznesem. Daje też fanom coś specjalnego, i nie chodzi o wspierające premierę „niespodziewane” występy w wieczornych programach, które ogląda pół Ameryki. To przecież robi każdy. Do płyty Swift dodawane są dwie różne edycje specjalnego magazynu (niech żyje prasa drukowana!). Okładkowe zdjęcia przytłacza piramida tytułów w rodzaju „poezja i malarstwo”, „osobiste fotografie”, „ręcznie pisane teksty”, „moda”, „zdjęcia”, „plakat”.
W maglu jak w domu
Wiktor Pielewin pisał o dyskursie i glamourze, za pomocą których wampiry kontrolują świat. Co do dyskursu Swift płynie z prądem, ale glamour na jej płycie jest najwyższej próby. W przebojowym, trapowym „End Game” artystce towarzyszą piosenkarz Ed Sheeran, niesławny za sprawą kampanii promocyjnej wplecionej w serial „Gra o tron”, oraz niezły raper Future. Dziecięcy głos czytający na płycie tytuł piosenki „Gorgeous” należy do córeczki Blake Lively, gwiazdy serialu „Plotkara”, oraz aktora Ryana Reynoldsa, twórcy superbohaterskiego filmu „Deadpool”.
Niemal każde zdanie napisane przez Taylor odnosi się w ten czy inny sposób do któregoś z jej wspomnianych byłych chłopców, którzy stanowią prawdziwą ligę bohaterów. Jedna z nowych piosenek ma opowiadać o rozstaniu z Harrisem oraz padnięciu w ramiona Hiddlestona. Zdaniem brukowej prasy własne piosenki na „Reputation” ma również obecną miłość Swift – brytyjski aktor Joe Alwyn.
„My heartbreaks have been used as entertainment” (Moje rozstania były traktowane jak rozrywka), skarży się piosenkarka, by zaraz o nich śpiewać. Bez wymieniania imion i nazwisk, co jest wodą na młyn współczesnych mediów plotkarskich, a w założeniu – słuchaczy i ich kont w serwisach społecznościowych.
Porozmawiajmy o muzyce
Opinie amerykańskich mediów o muzycznej stronie albumu mieszczą się między zdystansowanymi pochwałami a zachwytem. „LA Times” ostrożnie nazywa album spójnym, a Swift – skupioną. „Rolling Stone” chwali „miłosne piosenki dla dorosłych”, a „USA Today” zauważa, że Swift po raz pierwszy nagrała płytę o szczęśliwym związku, w którym wciąż jest (Alwyn pewnie pęka z dumy).
„Village Voice” podkreśla, że artystka wciąż użala się nad sobą, odnotowuje żartem pierwsze w karierze przekleństwa („gówno” oraz „cholera”) i wylicza momenty, w których naśladuje ona inne gwiazdy. „New York Times”, i nie tylko on, potwierdza, że artystka pierwszy raz gra nie na własnych warunkach, lecz tych wyznaczonych przez konkurencję.
Dawna piosenkarka country śmiało eksploruje bowiem świat popu opartego na syntetycznych brzmieniach. Idzie dalej niż na płycie „1989” sprzed trzech lat. Takie „Don’t Blame Me” ma tempo ballady country, ale dzięki wibrującej elektronice jest przerobione na coś w rodzaju współczesnego dubstepu. Swift śpiewa, że kochanie jest jak narkotyk i że będzie uzależniona do końca życia.
Piosenkarka i jej producenci (Jack Antonoff, Max Martin i Shellback) sporo zawdzięczają nowoczesnemu popowi, electro, hip-hopowi, bez wstydu zrzynają z produkcji Rihanny czy Lorde, ale nie zaniedbują piosenkowego rzemiosła. Idą za tym efektowne aranżacje wyciosane w sam raz na stadionowe koncerty. Problem w tym, że przeboje Swift mogłaby śpiewać już Britney Spears. To znaczy: wszystko to już się zdarzyło w muzyce, a te momenty płyty, którymi jej autorzy starają się „nadążać”, najszybciej się zestarzeją.
W sumie jednak Swift nagrała znacznie ciekawszy album od tego bezbarwnego czegoś, które kilka tygodni temu wypuściła jej (w założeniu równie niegrzeczna) rywalka Miley Cyrus. Trochę gorzej działa u Swift strategia „bycia kontrowersyjną” i zaczepiania konkretnych, ale nienazwanych osób. Szczęście, że na finał nagrania artystka przestaje udawać Lorde, Cyrus, Westa, Rihannę i daje coś w starym, „szczerym” stylu – balladę „New Year’s Day” o wspólnym zbieraniu butelek po sylwestrowej imprezie. Ten jeden raz działania producentów nie przesłaniają największego atutu Swift – umiejętności pisania tekstów i melodii.
„Reputation” to dobrze skrojona płyta. Nie pożałowano na nią czasu, pieniędzy i sił. Więcej dowiadujemy się o tym, kim chce być Taylor Swift, a nie kim jest faktycznie – ale czy to ma jakieś znaczenie? Jeżeli tak ma wyglądać produkt show-biznesu XXI wieku, biorę to za dobrą monetę. W każdym razie Swift nagrała lepszą płytę niż Adele i w walce o imperium, koronę, rząd dusz itd., itp., ma mocne karty.
Tekst ukazał się 16/11/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji