Mężczyźni – kontrabas, perkusja prawdziwa i gitara elektryczna. Kobiety – biały głos razy cztery. Septet TeChytrze gra przede wszystkim bluesa, ale też jazz i punk. Śpiewa przede wszystkim Lubelszczyznę. I daje dużo radości
Przed przesłuchaniem tego materiału kombinowałem tak: to może być blisko młodego, anarchicznego podejścia do polskiej tradycji muzycznej. A ja chciałbym, żeby było bliżej ziemi i „dzisiaj”, żeby weszło w różne nieoczywiste, odległe gatunki, tak jak to zrobił Kuba Ziołek w nagraniach Starej Rzeki. Żeby ludowość czy wiejskość była czymś więcej – przecież dziś całe godziny i dni muzyki dowolnego gatunku są na wyciągnięcie ręki – żeby naturalność była sposobem tworzenia muzyki, brania z różnych półek.
Początkowo nawet TeChytrze obiecują coś takiego. W ich utworach blues, surf rock i jazz łączą się dzięki nieokiełznanej gitarze Jacka Steinbricha, pomysłodawcy projektu, do tego dochodzą twarde ciosy kontrabasu, miękka luzacka perkusja i... biały śpiew. Koncepcja jest prosta: teksty z Lubelszczyzny połączone ze współczesną muzyką mają zabrzmieć tak, jakby były śpiewane dwa, trzy wieki temu na plantacjach bawełny w południowych Stanach.
Jednak radości z tej płyty jest znacznie więcej. Punkowo-bluesowe brzmienie pachnie produkcjami Kamila Rogińskiego, który muzycznie przewodził grupie R.U.T.A. (a uwielbiam też inny jego zespół Sango). Szybko jednak okazuje się, że więcej niż kombinowania nad tym, jak poskładać tę muzykę i jak ona ma zabrzmieć, jest w TeChytrze właśnie naturalności. Muzycy odruchowo biorą szerokim gestem, nikt nie zatrzymuje się w pół kroku. Jakby ta mieszanka istniała już wcześniej: tak radosna, mocna, prosta. Niespodziewanych „wrzutek” jest tylko tyle co trzeba.
Może to właśnie mi się podoba: mimo deklaracji TeChytrze nie brzmią jak eksperyment, jak produkcja z laboratorium. Granie z pasją i ekscytujące słuchanie.