Po albumie „The King Is Dead” (2011; nieoczekiwany numer 1 listy „Billboardu”) The Decemberists zrobili sobie przerwę. Lider Colin Meloy, wielbiciel Morrisseya, machnął (z sukcesem – lista bestsellerów „NY Timesa”) trylogię książek dla młodzieży „Wildwood”. To ważne, bo takie płyty The Decemberists jak „The Hazards of Love” miały epicki rozmach.
Teraz Meloy wielkie opowieści zostawił na papierze, a na siódmym albumie zespołu z Portland bywa autorefleksyjny. „Rolling Stone” podśmiewa się, że muzyk najmniejsze skaleczenie roztrząsa w sześciominutowej balladzie („Lake Song” o niespełnionej nastoletniej miłości). W „Make You Better” opowiada o tym, jak kolejne związki bywają próbą wyleczenia kompleksów, pokonania samego siebie. Ale w kilku miejscach „What a Terrible World...” opisuje relację między artystą a słuchaczami, z mocnym zdaniem „I’m not going on just to sing another singalong suicide song” („Anti-Summersong”). To najciekawszy moment obok „The Singer Addresses The Audience”.
Muzykę Meloy napisał taką jak zawsze: indierockowe piosenki z dużą zawartością folku. Brzmienie jest trochę „większe” – wzorem miała być płyta Leonarda Cohena, którą wyprodukował Phil Spector – ale trudno nazwać ten album wielką płytą. Cudnie, że zawiła i archaiczna morrisseyowska fraza ustępuje prostszemu językowi, że piosenki wciąż da się nucić, ale muzycznie The Decemberists nie robią skoku naprzód. Fanów ta stagnacja pewnie specjalnie nie martwi, ale dla członków The Decemberists zespół stał się po prostu miejscem bezbolesnej pracy.
W wersji rozszerzonej „What a Terrible World” oprócz płyt znaleźć można m.in. satynowy masoński proporczyk i eleganckie wydruki litografii Carson Ellis (żony Meloya). O, tego może jeszcze nie było?
Tekst ukazał się 23/1/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji