Frontman The Flaming Lips Wayne Coyne to wyrośnięty dzieciak, 52 lata. Zespół ma lat 30, nagrał 13. płytę. Jakiś czas temu Wayne wydał swą muzykę na USB, które umieścił w gumisiowej czaszce naturalnej wielkości (takiej do jedzenia). Nakład 500 sztuk.
Wydał winyl z krwią całego zespołu wtłoczoną w płytę (17 sztuk). Wayne zażywa i zobaczymy, czy przegrywa. Gaduła. Jako dziecko słuchał „Strawberry Fields Forever”. Beatlesi od dawna nie koncertowali, krążyła plotka o śmierci McCartneya. Kilkuletni Coyne słyszał w radiu, przejęty, jak w tym utworze Lennon woła „I buried Paul”. W istocie było to pewnie „cranberry sauce”, mówi, wszystko jedno, ważne, jak muzyka działa na wyobraźnię dziecka i pamięć dorosłego.
„The Terror” to psychodelia, eksperyment, zabawa, raczej nie w tej kolejności. Ten wesoły, dziki Wayne i jego kompania stali się beznamiętni, komputerowi, oddaleni. Nie ma tu solidnych piosenek, spod ciężkich pogłosów trudno wygrzebać melodie, pomysły. Piszę „zabawa”, bo wierzę, że Wayne kocha muzykę i wygłupia się jak dawniej, tylko że w nowej scenografii. Wygląda to, jakby wsadzał głowę w otwór w pomalowanej kartonowej ścianie. The Flaming Lips czegoś szukają i są bliżej niż na poprzednim „Embryonic”. To ważny zespół, ale polski UL/KR robi lepszy mrok, a przy tym ma teksty i melodie, oraz niezbędny dystans do siebie. Tego ostatniego najbardziej (nie pierwszy raz) brakuje Wayne’owi. W ramach miłości do muzyki proponuję więc posłuchać jego starej płyty „Yoshimi Battles The Pink Robots”.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 19/4/13