Druga płyta nowego zespołu Kathleen Hanna – ikony feminizmu i punk rocka – to zbiór szybkich piosenek po trzy-cztery minuty. Hanna sławę zdobyła, kierując Bikini Kill i Le Tigre. Dziś gra melodyjnie, poppunkowo i surfowo.
Gitary kontruje syntezatorami („Hello Trust No One”). Jej wokal znamy – artystka, szepcząc i śpiewając, swawoli, wypada z tonacji i rytmu, przez co cała uwaga słuchaczy należy do niej. Na przemian jest słodką nastolatką i rzucającą mięsem wiedźmą, za każdym razem przerysowaną; jak podnosi krzyk, to szyby lecą. Hanna nieograniczoną ekspresją daje wszystkim dziewczynom sygnał: w rocku jest dla was miejsce. Nie ma doktoratu z aktorstwa ani śpiewu, ale umie to ukryć, a przesłaniem płyty jest: nie muszę i nie chcę kontrolować wszystkiego.
W muzyce Hanna jak dawniej istotny jest czynnik chaosu i wolności, ale nie wypada to tak naturalnie jak choćby u młodej Courtney Barnett. Stara mistrzyni robi wrażenie osoby, która zmontowała rockowy album w stylu lat 90., gdy świat przesunął wzrok z Seattle na Kalifornię. Bardzo dawno! Odróżnia się od tego kierunku przejmujący tekst o strasznym ojcu i kochanej mamie w kiczowatej balladzie „Calverton”. Lirycznie to odważny album, ale muzycznie – asekurancki. Parafrazując słowa „Let Me Go”: niech wspomnienia zginą i zrobią miejsce przyszłym ekscytacjom.
Tekst ukazał się 5/8/16 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji