Wydana we wrześniu monumentalna płyta weteranów z Wedding Present jest świetna. Zaczyna się od czterech zupełnie od siebie różnych utworów, później rozwija się w dzieło rockowe, ale bezpretensjonalne. Na koniec jest trochę melancholii.
Zasadnicza część „Going, Going...” zawiera wszystko, co najlepsze w rocku od lat 80. do nam współczesnych. W postpunkowe brzmienia obowiązujące na początku kariery The Wedding Present, choćby spod znaku The Fall, wrosły echa Pavement, Built To Spill czy Gallon Drunk. Momentami ciężka, pełna gitarowych sprzężeń płyta zawiera też delikatne ballady i próby wyjścia poza piosenkowy gatunek. Wedding Present umie uczynić muzykę gitarową czymś delikatnym i czułym, i to bez zmniejszania głośności. A kiepski głos lidera Davida Gedge’a sprawia wrażenie, że tworzenie takiej muzyki jest w zasięgu zwykłych śmiertelników.
Pierwszy utwór „Kittery” jest oparty na świdrującym przesterze gitary, wirujących w prostym motywie klawiszach i leniwej perkusji, później jeszcze – na niewinnej przebieżce palcami po klawiaturze. Prosto, emocjonalnie, ale powoli, jakby to było ćwiczenie. Dalej „Greenland” startujące od tego samego powolnego rytmu bębnów i nagrania kobiecego głosu, który odczytuje współrzędne. Z biegiem sekund wcina się w to syntezatorowe zaburzenie. I gdy już jest jasne, że mamy do czynienia z płytą eksperymentalną, awangardową, daleką od piosenek, zaczyna się „Marblehead” – znowu z prostym rytmem, ale też z delikaceńką wokalizą Katharine Wallinger i drugim, męskim głosem. Bas gra jak to w balladzie, gitarę akustyczną ktoś traktuje niczym harfę, a w piosence jest lekkość szkockiej grupy The Pastels.
Te utwory to są jak powstające nocą piętra nowego budynku, z powstaniem każdej kondygnacji zmienia się wymowa całości i perspektywa. Tylko gdzie jest prawdziwe The Wedding Present?!
Jeszcze chwilę trzeba zaczekać. Gedge zabiera głos dopiero po „Sprague” z fortepianem i kwartetem smyczkowym. „Two Bridges”, „Little Silver”, „Bear” czy „Bells” brzmią jak indie rock z lat 90., wspaniale zgrzytliwie, świeżo – w dodatku mają fantastyczne melodie. To, w jaki sposób artyści śpiewają w kolejnych utworach, daje powiew swego rodzaju amatorki, zwłaszcza gdy do Gedge’a dołączają inni muzycy. Jak to u Brytyjczyków, rzecz jest zagrana ze swadą, na luzie, z dużą pewnością własnych umiejętności, ale ten koślawy śpiew ma ludzki wymiar.
Zwłaszcza w kontekście słów piosenek. Gedge jest pod tym względem nie do zdarcia „The pain of failure is so much greater/ than the pleasure of success”, śpiewa w „Broken Bow”. Myślę, że mimo całej melancholii i poczucia winy zawartego w tekstach w końcówce roku może się wreszcie uśmiechnąć. 56-letni artysta wciąż pisze przeszywająco. „I called you darling because I’d already forgotten your name/ what a total unqualified disaster this all became”, wyznaje w „Bells”. Taki z niego miłosny nieudacznik. Porażka to u niego słowo klucz.
Album trwa aż 74 minuty i za każdym przesłuchaniem zastanawiałem się, który utwór jest tym granicznym, po którym spada poziom, a z nim emocje. Musiałem się poddać, „Going, Going...” jest świetne jako całość, takiego punktu załamania nie ma.
Oby więcej artystów miało tak oryginalne brzmienie na etapie dziewiątej płyty.
Tekst ukazał się 29/12/16 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji