„I See You” zapowiadano jako największe wydarzenie muzyczne początku roku 2017. Płyta powstawała, jak na wydarzenie przystało, przez grubo ponad dwa lata w USA, Islandii i w Londynie, rodzinnym mieście grupy.
The xx jest dziś zespołem pod ciągłą i niemalejącą presją oczekiwań. Dotychczasowe dwie płyty Romy Croft, Olivera Sima i Jamiego Smitha sprzedały się w nakładzie 3 mln egzemplarzy. Piosenki The xx było słychać w mnóstwie filmów, seriali i reklam, a nawet na Euro 2012 w Polsce i Ukrainie.
Ich muzyka „łatwo wchodzi” nawet na stadionach, bo jest melodyjna i prosta. Z tekstami sprawa bardziej skomplikowana, ale reklamówki obchodzą się przecież bez nich. Z gitary Croft, basu Sima i elektronicznych rytmów Smitha powstaje zazwyczaj lekkie, ażurowe rusztowanie dla emocjonalnego głosu Croft i ciepłego barytonu Sima. Znakiem rozpoznawczym zespołu są ich emocjonalne duety: świetne śpiewają w harmonii, mało kto umie tak dobrze układać wokalne dialogi.
Czasem brzmi to tak poruszająco, że aż wstyd słuchać. Bohaterom piosenek wciąż nic nie wychodzi, cierpią razem i osobno, nie układa im się w miłości i przyjaźni, teraźniejszość jest czarna, przyszłość jeszcze gorsza, a od przeszłości nie sposób się uwolnić. Wszystko zaśpiewane eterycznie, półgłosem, na paluszkach – według legendy pierwsza płyta była nagrywana nocami, a muzycy nie chcieli budzić sąsiadów.
Formułę rozdzierającej smutkiem ballady The xx opanowali do perfekcji, ale estetyka wyznaczona przez najstarsze piosenki wydaje się ograniczona: harmonia głosów, parę dźwięków na krzyż, skromne producenckie zabiegi. Koniec piosenki, zanim na dobre się rozkręci. Stąd podchody do odświeżenia formuły. Już płyta „Coexist” sprzed ponad czterech lat – za sprawą fascynacji Smitha r’n’b, hip-hopem, muzyką klubową – miała skierować zespół na nowe, bardziej dynamiczne tory. Rzeczywistość nie dorównała zapowiedziom. Teraz „I See You” towarzyszy opowieść o przejęciu sterów przez Smitha (autor doskonałej płyty „In Colour”) i obraniu kursy na kluby. Tym razem coś jest na rzeczy.
Na nowej płycie The xx nie porzucają już podbitych terenów, ale z zapałem ruszają ku nowym. Do gitarowych pajęczyn i ciepłych basowych podkładów muzycy dołożyli więcej tanecznych rytmów niż kiedykolwiek wcześniej, dobrali szybsze tempa i jaśniejsze tonacje. Część utworów Jamie ubarwia brzmieniami instrumentów dętych i smyczkowych, prezentuje też swoją kolekcję sampli, z gwiazdorskim duetem lat 80. Hall & Oates na czele.
Śpiewana przez Sima żwawa „Replica” ma fenomenalnie naiwną melodię. Jak na The xx jest tu gęsto od instrumentów: automat perkusyjny, syntezator, fortepian z głębokim basem, gitara. Przebojowe „I Dare You” zawiera nawet, moim zdaniem szydercze, nawiązanie do najbardziej przeklętego motywu melodycznego ostatnich lat, niesławnego „millennial whoop”.
Najdzikszym wykroczeniem przeciw gustom zatwardziałych fanów jest jednak singiel „On Hold”. Kiczowaty tekst zaczyna się od wyznań Romy: „I don’t blame you, we got carried away/ I can’t hold on to an empty space”. W odpowiedzi Oliver biada: „Where and when did we go cold/ I thought I had you on hold”. Jest jasne, że dawną narrację biorą w cudzysłów, śpiewając o wyciąganiu lekcji, odejściach i powrotach. Wokalistów dopada rytm spod ręki Jamiego, zaczynają się tańce. Strzałem w dziesiątkę jest zsamplowany rapowany fragment, uśmiech budzi też rozświetlony, pełen miłości wideoklip. A jednak to wciąż The xx, z łagodną, potraktowaną pogłosem gitarą i nieco przyciętym, bardziej klubowym basem.
Jednak mniej więcej połowa płyty sprawi przyjemność wielbicielom intymnej wersji The xx. W „Performance” Romy śpiewa: „If I leave before the end/ will you forget that I was there?”, a po chwili: „When you saw me leaving/ did you think I had a place to go?”. Słuchając tego, ma się wrażenia przekroczenia, podsłuchiwania czyichś zwierzeń przeznaczonych dla kogo innego. A przecież to tylko piosenka.
Ukrywanie prawdziwych uczuć, wchodzenie w jakąś rolę i wystawianie spektaklu to najważniejszy wątek liryczny na płycie. Wraca on w również, w jeszcze bardziej przejmującym wydaniu, w śpiewanym przez Romy „Brave For You”. Tytułowym nieobecnym kimś są nieżyjący rodzice artystki (ojciec zmarł, gdy The xx byli w trasie po wydaniu pierwszego albumu). To dla nich, zawsze wspierających jej muzyczne marzenia, Romy pokonuje nieśmiałość i wdrapuje się na scenę. Dzięki nim buduje swoją dojrzałość.
Londyński zespół nigdzie nie pasuje, a wszyscy go lubią. Nie pasuje do prostackich piosenek z list przebojów, do poszukującej i czasem niezrozumiałej bez przypisów muzyki niezależnej, do efekciarskiej i pustej „muzyki niezależnej”. Na ogromnych scenach letnich festiwali muzycy wydają się zagubieni, jakby woleli grać i śpiewać komuś na ucho.
Prawdopodobnie The xx na etapie trzeciego albumu są u szczytu możliwości, jeszcze nienasyceni, a wciąż poszukujący. Ich obecny pomysł na muzykę nadal nie odkleił się od tego, co robili na początku. Brzmienie grupy się profesjonalizuje i uświatawia, ale emocje pozostały wiarygodne. Jamie Smith niestrudzenie śledzi muzyczne nowości i jako producent wtłacza je do brzmienia zespołu, ale nie kosztem zjawiskowego duetu wokalnego Croft – Sim. Zmiany, które wprowadził, nie spowodowały rewolucji, ale mądrze wzmocniły tak dobre piosenki, jak „Dangerous” i „On Hold” (rytmami) czy „Test Me” (wręcz gospelowym podejściem do rzeczy).
Dawne The xx nie leży zatem w gruzach, ale też nie stoi w miejscu. „I See You” to bardzo dobry album.
Tekst ukazał się 12/1/17 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji