Nowy, trzeci w karierze warszawskiego Tides From Nebula album jest ich najlepszym. Jego zawartość budzi skojarzenia z muzyką do filmów pokazujących egzotyczny pejzaż i nienaruszoną przez człowieka przyrodę.
W wypadku tej płyty byłyby to filmy kręcone z wysoka, z paralotni. Góra Kościuszki, pustynia Atakama i to, co pomiędzy – wyspy i głębiny Oceanu Indyjskiego. Muzykę z „Eternal Movement” można opisać kiczowatym obrazkiem, bo ona sprawdza granice kiczu, jest piękna i wzniosła. A do tego dobrze zagrana, energiczna, przebojowa – i z Warszawy. To bardziej gitarowy Sigur Ros, ale lepszy, bo bez wokalu.
Tides From Nebula poprzednią płytę „Earthshine” nagrali u Zbigniewa Preisnera, teraz pomógł im Christer-Andre Cederberg, producent Anathemy. Wcześniej tworzyli bardziej rozbudowane kompozycje, teraz są one nieznacznie krótsze, ale TFN zaczęli grać prawdziwe piosenki (wciąż bez tekstów). Sięgają po artrockowe podręczniki, w których rozbudowane, gęste brzmienia podparte partiami klawiszowymi sąsiadują z fragmentami przestrzennymi, bardziej świetlistymi (choćby w „Satori”).
Oczywiście progres, jasne, że postrock, ale to brzmi też trochę jak pierwsza i najlepsza płyta Coldplay! „Eternal Movement” jest dla zespołu krokiem w chmury, daje dużo radości. Szał uniesień i gitarowych orgazmów.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 25/10/13