Zespół eksperymentalno-rockowy z Chicago nagrywa mocno jazzowy album. Pachnie to etykietkami z głębokich lat 90. Tylko że Tortoise przybywa z lat 90. innych od tych, o których myślimy zazwyczaj – daleko im do grunge’u, hip-hopu i rap metalu.
Zespół uznaje się za ojców post rocka, bo dla rockowej piosenki szukał nowych rozwiązań kompozycyjnych, brzmieniowych, rytmicznych, grając na klasycznych instrumentach. Przydawały im się jazz, dub, krautrock czy minimalizm. Po siedmiu latach nagrali wreszcie siódmą płytę.
„The Catastrophist” pokazuje kwintet w świetnej formie – grający razem 25 lat muzycy rozumieją się w pół dźwięku, są bardzo precyzyjni w grze. Album brzmi klarownie, delikatnie, a przy tym mocno. Trudno zgadnąć, w jaki sposób dźwięki perkusji przetwarza John McEntire np. w nastrojowym „The Clearing Fills” z niepokojącą kosmiczną kodą albo w coverze „Rock On” opartym na pulsie basu i zmielonej na popiół gitarze. Tu nowa rzecz: gościnny udział wokalisty Todda Rittmana, który przemienia Tortoise w Pink Floyd z połowy lat 70. To nie brzmi jak rock, choć ma odpowiedni rytm i tempo. W „Yonder Blue” Tortoise po swojemu zaplata w jednym momencie mnóstwo pięknych melodii i rytmów – kameralną piosenkę śpiewa Georgia Hubley z Yo La Tengo.
Paradoks Tortoise: ich płyty udają muzykę lekką jak rysunek piórkiem, nie chwytają za gardło. Czysta przyjemność.
Tekst ukazał się 22/1/16 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji