Gdy razem z Massive Attack wszedł na scenę na przełomie lat 80. i 90., był objawieniem. Stworzyli razem kanon trip-hopu, znakiem firmowym Tricky’ego była niska, powolna melorecytacja, mroczna i tłusta elektronika. Szybko porzucił rodzimy zespół, który z każdym albumem jest coraz słabszy, i zaczął solową karierę.
Jednak ostatnie jego ważne płyty to debiutanckie „Maxinquaye” (1995) i Nearly God (1996). Gdzieś od „Blowback” (2001), już bez świetnej wokalistki Martiny Topley-Bird, Tricky trochę za mocno wszedł w świat popu i rocka. Spłaszczył się i wynędzniał, nie wiadomo, co chciał osiągnąć. Dość powiedzieć, że sam wstydzi się ostatnich albumów. Dziesiąty w dorobku „False Idols” miał być powrotem do tego, co umie najlepiej i co chce robić.
Czy Tricky przestał się lenić? To jest rzeczywiście najlepsza jego rzecz od lat. Dość wolna, gęsta, miejscami minimalistyczna. Mocno jest już od napisanej przez Vana Morrissona pierwszej piosenki, w której artysta objaśnia słuchaczom: „Jesus died for somebody’s sins but not mine”. Tricky’emu do koncepcji pasowało też „Valentine”, zdołowana przeróbka standardu Cheta Bakera, a wśród jego własnych utworów wyróżniają się „Nothing’s Changed” (zgodnie z tytułem przypominające stare dobre Massive Attack), brudne „Does It” czy „We Don’t Die” śpiewane w duecie na tle skąpych, zimnych syntezatorów.
W duecie, bo główną współpracownicą Tricky’ego od 2008 r., „bieżącą Martiną” jest Francesca Belmonte, włoska Irlandka, wielbicielka Niny Simone i Billie Holiday. Warto jej słuchać. Jej solowy album ma się ukazać w przyszłym roku.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 21/6/13