Dlaczego nie przeczytałem w czasie urlopu „Lincolna w Bardo” ani „Nowego wspaniałego świata”, a plany poprawienia sytuacji Bukowskim doprowadziły mnie do rozpaczy.
Czytnik to zbawienie i przekleństwo. Mieści dużo książek, a potem są problemy z wyborem. Czyta się łatwo, wzrok się nie męczy, ale wskaźnik „ile procent przeczytałeś” sprawia, że ze średnimi książkami zostaje się zbyt długo albo niepotrzebnie kończy złe.
Lato jest trudne. Trzeba się naszukać, zanim się znajdzie książkę, która pasuje. Jest sporo takich, które najlepiej się czyta na raty. Nie za szybko pchać do przodu, kolega mój miał to z „Mikrotykami”. Są takie, które wymagają rodzaju skupienia trudno osiągalnego na wczasach, jak wielkie biografie typu Gombrowicz według Suchanow, albo przeciwnie, tak leciutkie, że aż szkoda chwytać je wielkimi kawałami, jak Szwejk, którego wchłanianie postanowiłem przystopować. Inne znowu są tak czcigodne, tak powszechnie okrzyczane arcydziełem, że łatwo się rozczarować.
To właśnie przydarzyło mi się w te wakacje z „Lincolnem w Bardo” wielkiego Saundersa. Specjaliści od literatury rzucali w niego takimi pochwałami, że aż strach. To znaczy jak jeden mąż i żona pisali „arcydzieło”, niektórzy nawet „ARCYDZIEŁO”. Zajrzałem do oryginału, aby przejrzeć początek, zgrabne, pomyślałem, ale jakoś nie chciało mi się zgłębiać, nie miałem smaka na zostanie zagmatwanym w ten język, w te ambrozje. Energia książki nie styknęła mi z energią momentu. Nie że ściana i „k..., o co chodzi”, w ogóle nie – zwyczajnie nie zrozumiałem, po co miałbym to teraz czytać. Pewnie tłumaczenie będzie dla mnie bardziej odpowiednie, jestem go bardzo ciekaw. Poza tym ja nie mam tak wyrafinowanego gustu jak specjaliści od literatury. Przykra prawda. Idź, nędzarzu, „Wprost” wertować.
Przeczytałem za to „Najpiękniejszą kobietę w mieście” Bukowskiego i srodze się na tych pornograficznych kawałkach przejechałem. To też nie pasowało mi do doniosłej chwili wakacji, ale brnąłem, bo szło szybko. Krótkie kawałki, pewnie opowiadanka dla gazet. Takie coś trzeba czytać w tramwaju, autobusie, kusząc miłośników i miłośniczki „dobrej książki” do zaglądania przez ramię, po to by za chwilę cieszyć się widokiem ich dezercji z pola walki. W środku książki (przez co już dojechałem do końca) był jeden dobry kawałek o upadku słabego pisma, drugi fajny o nędznych pisarzach żądających uznania dla swojego rzekomego talentu, a poza tym wściekłe porno, walenie konia, degrengolada i pijaństwo, zaledwie jedna bijatyka i ze dwa teksty o wyścigach, w tym najciekawszy jak zwykle typu „jak obstawiać”. Jak to się mówi, czytałeś jedną jego książkę – znasz wszystkie. Wiedzieliśmy to wcześniej. Myśleliśmy: może przypasuje. Nie przypasowało.
O, potrzeba mi małej wielkiej literatury, czegoś słynnego. Obstawiłem „Nowy wspaniały świat” Huxleya, bo mignęło mi, że ostatnio wznowili, i to z jakimś omówieniem, że takie to aktualne, które progrozy się sprawdziły, które nie – no i oczywiście srodze się rozczarowałem. Zdołałem wymęczyć, niech sprawdzę w czytniku, 12% tego dzieła. Jezu, jaka nuda niemożebna! Teraz wiem, że Lem został po prostu obrabowany z Nobla i światowej rozpoznawalności. Huxley to potworny bajkopisarz, nic się kupy nie trzyma, żadnej logiki, pomysły z dupy jeden za drugim, jak na taśmie, którą zresztą próbował opisać na początku tej książki. Wygląda na to, że pisał jak leci, co mu ślina na język przyniosła, nie przejmując się spójnością świata, który wydumał, tylko tym, żeby narkotyków nie zabrakło. Dużo musiał mieć radości przy pisaniu, ale czytać tego w roku 2018 to się proszę państwa nie da. Do pieca z tym (nie kupiłem ebooka Bradbury’ego w przecenie, i teraz żałuję).
Ale znalazłem parę ciekawych rzeczy do czytania, więc spokojnie.
Chodziło pewnie o Nowy wspaniały świat 30 lat pozniej. I ten ma jakis sens z wielu powodów. A oryginał... no cóż dla mnie po latach się nie wybronił.
Zgadza się. Pomyliłem właściwą książkę z suplementem, u nas wydano ostatnio ten dodatek właśnie.