Album zbiera doskonałe recenzje, a ja próbuję ustalić, co nowego wniosła do swej muzyki Merrill Garbus na trzeciej już płycie. Artystka (z partnerem Nate’em Brennerem u boku) wciąż bowiem zachowuje się jak nastolatka, którą autorefleksja ponosi w rejony strasznie ciekawe dla niej samej, za to trochę już się przykrzące, gdy patrzeć na to z zewnątrz.
Jest tu taki fragment, w którym Tune-Yards opowiada przemądrzałą bajkę, modulując głos przy okazji wcielania się w różne postaci. Strasznie mnie to drażni. Garbus jak dawniej śpiewa i rapuje charakterystycznym, czarnym głosem do własnych podkładów. Zgłębia rejony dziecięcych piosenek i wyliczanek, miesza je z jazzem, etno, r’n’b, rockiem. Specjalistka od perkusjonaliów, zapętla to, co zagra. Przed nagraniem wybrała się na Haiti poznawać rytmy, uczyła się tańca i śpiewu, a jako producentów zatrudniła Malaya (Frank Ocean, Alicia Keys, Big Boi) i Johna Hilla (Rihanna, Shakira, M.I.A). Zapachniało forsą, choć przekaz tekstów wciąż jest aktywistyczny, poprawny politycznie i wyłożony jak dla pięciolatka.
Większość albumu brzmi jak dawna Tune-Yards: tysiąc pomysłów, ostre, połamane rytmy, też afrykańskie, bardzo silny głos. Nuda. Czasem zdarza się jej rozrzewnić i to ballady – jak trochę soulowe „Wait For A Minute” czy rozlane „Look Around” – są tu tak pożądanym powiewem świeżości. Nawet w nich jej rozkojarzenie, szaleństwo i delikatność przywodzą na myśl Flea z Red Hot Chili Peppers. Z tym że pozostała część „Nikki Nack” bardziej męczy, niż ożywia.
Tekst ukazał się 24/5/14 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji