Jeff Tweedy 20. rocznicę działania swojego zespołu Wilco uczcił płytą nagraną razem ze swym 18-letnim synem. W wędrówce przez motywy z historii amerykańskiej muzyki rozrywkowej autorowi przydał się zarówno iPhone, jak i fantastyczne talenty kompozytorskie.
Grupa Wilco obchodzi w tym roku 20-lecie działalności, które wkrótce ma zostać uczczone czteropłytową kompilacją „Alpha Mike Foxtrot” oraz nad wyraz obszernym „the best of”. Od „The Whole Love” (2011) zespół wstrzymuje się przed publikowaniem premierowego materiału, który ponoć jest już nawet nagrany. Nie próżnuje za to lider kapeli Jeff Tweedy – wokalista, gitarzysta i producent – który przymierzał się do solowego debiutu, ale wydał właśnie album razem ze swoim synem 18-letnim perkusistą Spencerem.
W zespole pomysłowo nazwanym Tweedy ojciec i syn pokazują szerokie spektrum zainteresowań: grają bluesa („World Away”), nad wyraz delikatną, deszczową balladę („Pigeons”) czy okraszone partią pianina zabawne „Desert Bell”. Jeff zgrywa się na Boba Dylana m.in. w „New Moon” (leniwego) i „Fake Fur Coat” (żwawego), z kolei „Low Key” to poprockowa Americana. Wszystkiego jest tu 20 piosenek, ale trudno się z tym materiałem nudzić.
47-letni Jeff to przede wszystkim specjalista od bitelsowskich pioseneczek utrzymanych w niespiesznych tempach, jak perfekcyjne „Wait For Love” (artysta wygwizduje melodię w iście lennonowskim stylu) czy „Nobody Dies Anymore”. Misterne konstrukcje, trochę folku, nieco popu, śliczna melodia i alternatywny klimat – to typowy przepis Tweedy’ego na piosenkę. Wymaga on najwyższej jakości składników i takie też dostarcza lider Wilco. Jeśli chodzi o jego syna, to Spencer sporo miejsca dostaje choćby w kojarzącym się z produkcjami Jacka White’a „I’ll Sing It”. Wiadomo jednak, że to nie on jest bohaterem tej płyty.
W sposobie gry na gitarze Jeffa Tweedy’ego odnajduję zarówno bluesowy, jak i folkowy biegun tego, co robił Jimmy Page w Led Zeppelin. Nie odbierałem nigdy Tweedy’ego jako wirtuoza gitary, a tutaj jest ona jego nie mniejszym atutem niż przymglony wokal.
Tweedy opowiada w wywiadach, że lubi przemycać w piosenkach fragmenty ich wczesnych wersji. „Sporo akustycznych demówek nagranych na iPhonie stało się dla nas podstawowymi ścieżkami, do których dogrywaliśmy swoje partie. Nie usunęliśmy ich w końcowej wersji płyty, dlatego wymieniamy iPhone’a jako instrument w opisie piosenek” – opowiadał dziennikarzowi „The Atlantic”.
Solowy Tweedy staje z tą płytą gdzieś między moimi dwoma faworytami takiego amerykańskiego grania: akustycznym, opowiadającym poruszające, mroczne historie o miłości i śmierci Markiem Kozelekiem oraz elektrycznym, trochę staromodnym liderem Deerhuntera Bradfordem Coxem z jego solowym projektem Atlas Sound. Duża przyjemność nie tylko dla wielbicieli Wilco.
Tekst ukazał się 28/10/14 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji