W tym roku obserwowałem festiwal Unsound wyjątkowo krótko. Jednak nawet dwa ostatnie dni z ośmiu były inspirujące i dały mi pojęcie, o co właściwie chodziło z hasłem „Dislocation”.
Przyjechałem do Krakowa w sobotę po południu, prosto na spóźniony występ Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk do nowej muzyki Felicity, producenta z PC Music. Akurat zdążyłem dowiedzieć się od znajomych, że dzień wcześniej Matmos wyśmienicie zajął się starą operą telewizyjną Roberta Ashleya „Other Lives”. Krytycznych uwag były niewiele. Zacząłem pojmować „Dislocation” nie tylko jako grę między centrum a peryferiami albo poszukiwanie schronienia czy spotkania z obcym na nowym terytorium, ale również jako zagubienie w czasie. Ameryka lat 70., 80., z jej telewizją kablową, grami wideo, giełdą i dzikim kapitalizmem wciąż jest w dzisiejszej Polsce punktem odniesienia.
Wszedłem na koncert Felicity ze Śląskiem i, jak powiedziałby ktoś mądrzejszy, doznałem. Zaczęło się od trzęsienia ziemi, muzyka była ostra, wyrazista, ale rytm ukryty. Zdawało się, że tancerze – w znanych, tradycyjnych układach – muszą być w pełni skoncentrowani, na granicy wybuchu, żeby utrzymać synchronizację. Co pewien czas, na znak sampla Felicity wziętego z muzyki ludowej, układ się zmieniał. Z czasem dźwięk odszedł od radykalizmu i współczesności w stronę ludową, a w ruchach tancerzy znalazły się dłuższe sekwencje tańca współczesnego. To był zaskakujący występ i z pewnością najlepsza międzynarodowa współpraca z tych, które widziałem w ciągu kilku ostatnich edycji Unsoundu. Muzyka była świeża i dostosowana do miejsca i biografii zespołu tancerzy, taniec też pokazał nieznane mi oblicze Śląska, wspólna jakość była bardzo wysoka.
Później emocje spadły. Występ Amnesia Scanner z Billem Kouligasem był oprawiony w zgrabną, ale dość typową dla Unsoundu muzykę (wkrótce Helm pokazał, że można grać znacznie bardziej sztampowo – delikatne wysokie dźwięki na zmianę z potężnym basem, to już bardzo oswojone). Najciekawsze były przeźrocza wyświetlane przed sceną, lepsze i gorsze, ale razem tworzące obraz czasów i nas. Dawały poczucie przypadkowości i zarazem pewność, że są pieczołowicie dobrane. Do tego napięcia należy dołożyć, raz jeszcze, czas. Czy czas poświęcony na szukanie i oglądanie w internecie podobnych kadrów jest stracony, częściowo stracony, a może odzyskany (ktoś wykonał selekcję za ciebie)? Jak się ma oddzielenie od „realnego” życia i zanurkowanie w cudzy obraz do bycia sterowanym i tak dalej. Muszę zgłębić hasło „postinternet” w Wikipedii, bo padło tego wieczoru tyyyle razy.
Nocna impreza w Forum dała mi, jak co roku, za dużo pierdzącego basu i tłumów, ale początek był znakomity. Czarny Latawiec zagrał set godny środka nocy, najgorętszej imprezy, mocno przywiązany do tematu festiwalu i świetnie brzmiący. Do tańca i do zasłuchania się, erudycyjny, bardzo melodyjny, zawierający dużo wokali, ogrywający (to nie zabrzmi dobrze) drugo- i trzeciorzędowe cechy każdego dźwięku, no i momentami zabawny. Efekt wow stuprocentowy.
Co do reszty, na żadnym występie nie wytrzymałem długo. Nawet szumnie zapowiadana premiera Forest Swords mnie nie oczarowała, co jest naturalnie winą Śląska i Amnesia Scanner, i Latawca. Jasne stało się dla mnie, że festiwal promuje swój ulubiony styl muzyczny, niekoniecznie serwując słuchaczom tylko to, co najświeższe. Tak działa Forum i to jest OK – przez tych ulubionych artystów kuratorzy starają się pokazać, co jeszcze można zrobić z elektroniką, a gdzie jest ściana. Wychodzi to raz lepiej, raz gorzej, ale faktem jest, że w świecie obrazków, internetu i postów przeciętny słuchacz, za jakiego się uważam, nie może wytrzymać więcej niż trzech koncertów dziennie. Wszystko się dewaluuje, uwaga znika.
Coraz więcej oczekuję od obrazu towarzyszącego muzyce – niektóre komputerowe wizualizacje MFO były nudne, nie niosły znaczeń, lecz stereotypy. W tym roku Unsound był też festiwalem trzaskania po oczach stroboskopami. To był wizualny odpowiednik „wstrząsających” wyładowań basu, który stał się czymś tak zwykłym jak chłód w październiku – może być okropny, ale łatwo się oswoić. Niestety przez stroboskopy musiałem co chwila przymykać oczy, później zamykać na dłużej, w końcu przysypiałem. Może stąd miłość do Felicity i Latawca – oni uniknęli strobo i hiperbasu na ripicie.
Istotność strony wizualnej i bezmiar materiału gotowego do remiksu potwierdził niedzielny koncert, w którym Rabih Beaini przetwarzał na żywo filmy Vincenta Moona i ubogacał ich ścieżkę dźwiękową. Działo się to w Teatrze Nowym i było znakomite, materiał poddawał się miękko obróbce, muzyka czujnie na niego reagowała. Zdaje się, że miało to być typowe wydarzenie ostatniego dnia, nadobowiązkowe, takie, które pozwoli otrząsnąć się z hałasu i intensywności nocy, tymczasem wyszedł inspirujący autonomiczny koncert. Uciekłem od razu po owacji, żeby uniknąć konfrontacji z reakcjami znajomych, chciałem zostawić sobie w środku jak najlepsze wspomnienie.
Zamierzałem pisać ogólnie, ale wyszło mi coś o niemal każdym występie, więc jeszcze słowo o filharmonii w niedzielę. Kara-Lis Coverdale bez wtopy, ale też bez zaskoczeń – na miarę lekkiego wstępu do głównego dania. Sinfonietta Cracovia grała wybitnie (ponoć nie jest to reguła, pierwszy raz byłem na filharmonijnym koncercie Unsoundu, więc nie wiem), efektownie dyrygował Ilan Volkov (wcześniej krótki ambitny występ na skrzypce i kaszel publiczny). Mógłbym patrzeć na niego cały wieczór, niestety, po pierwszym numerze zasłonił go jeden z muzyków Body Sculptures, i tak już zostało. Trzech z tych czterech ludzi przeszkadzało orkiestrze, zdawali się mieć wysokie mniemanie o swej nadętej muzyce, a całości dopełniał zabawny wizerunek chłopców z Hitlerjugend. Kuriozalny był zwłaszcza wokalista rzężący coś na przesterze (zrozumiałem słowa „back and forth”, którymi można określić innowacyjność muzyki Body Sculptures), daleko w tyle nie zostawał gamoń z napuszoną miną walący w bęben najprostsze rytmy, jak dziecko. Oczywiście zupełnie inaczej oceniałbym ten występ, gdyby czterej nieruchomi łaskawcy z wytwórni Posh Isolation i Northern Electronics stanęli za orkiestrą, zamiast ja zasłaniać. No ale – razem ze swoimi stołami – stanęli przed.
OK, to właśnie była puenta podsumowania dwóch dni. Na festiwalu, na którym przeważa muzyka elektroniczna, niesamowicie ważna jest wizja. O ile więc trochę zawiodła mnie muzyka z serialu „Stranger Things” – podobna jak na płycie: krótki, ledwo zarysowany motyw i za paręnaście sekund następny – o tyle oprawa wizualna była świetna. Rok temu w niedzielę grały improwizowane duety i można było stać metr od muzyków. To było super. Teraz w dobrej sali oglądaliśmy taniec Śląska i obrazki Amnesia Scanner, w małym teatrze remiks filmów Moona, a słyszę, że nawet opera w kinie Kijów się udała. Nie miałem szans obejrzeć różnie ocenianych występów Moritza von Oswalda z Tadżykami i Starej Rzeki z Kirgizami, ale cieszę się, że były w programie. Warto próbować, trzeba eksperymentować – stawiać wyzwania nie tylko przed publicznością, ale też przed muzykami. Żyjemy w świecie obrazów i tym nieruchomym, sunącym palcem po touchpadzie albo kręcącym gałkami muzykom warto pomóc jakimś materiałem wizualnym, nie tylko często dość przypadkowymi światłami. Muzyka wchodzi wtedy zupełnie inaczej. Cieszę się, że Unsound to dostrzega i chce za tym nadążać. Pewnie zmierza to od umownych wizualizacji w stronę umownego filmu produkowanego na żywo, a jeszcze lepiej ruchu. Pomysłów raczej nie zabraknie. Oby tak dalej, Unsoundzie.
PS Organizatorzy Unsoundu otwierają wspólnie z Forum Przestrzenie całoroczny klub o świetnej nazwie 89. W weekend otwarcia 4–5 listopada zagrają m.in. Bartosz Kruczyński z Ptaków, opisany tu Rabih Beaini, mistrz dubu The Bug (jasny punkt programu Unsoundu rok czy dwa lata temu) czy młoda Brytyjka Tash_LC. Klub mieści się w podziemiach hotelu Forum.