Poprzedni kawałeczek wysyłałem w pośpiechu tuż przed koncertem Lei Bertucci w synagodze. Dlatego tam zaczynam dzisiejszy.
Swój występ artystka podzieliła na dwie części: najpierw grała na saksofonie i to przetwarzała, jak rozumiem, na żywo. Dźwięk układała warstwami, miękko, saksofon zaczął brzmieć podobnie do klarnetu, później nawet do szkockich dud (piszę to z przekonaniem, bo to samo skojarzenie miał redaktor Chaciński). Było to frapujące, niecodzienne i po prostu ładne. W drugiej części Bertucci odłożyła saksofon i puściła nagrania terenowe. Sprawiło to, że dwa razy opadła mi głowa.
Przyczyny tego znużenia mogły być, jak ująłby to premier Gliński, wielorakie. Mógł zejść mi stres po czterogodzinnym mordowaniu się ze znikającym tekstem. Mogłem zbyt mocno się zadumać w pierwszej, naprawdę imponującej części. Lub też druga część programu Bertucci była słaba.
Jeśli chodzi o zadumę, koncert dał mi wrażenie, że siedzę w kamienno-drewnianym brzuchu wieloryba. Synagoga była ciemna, czerwony reflektor świecił na sufit, a jedyne białe światło padało na plecy Bertucci. Z tyłu kurtki miała ona naszyte coś błyszczącego jak rybia łuska, może cekiny, przez co za nią i nad nią powstawały fantazyjne refleksy, zwłaszcza gdy poruszała się, dmuchając w saksofon. Był to koncert w moim rozumieniu podwodny, mimo iż nagrania terenowe brzmiały jak znikąd i zewsząd.
Później była główna atrakcja dnia: pierwsze wykonanie na żywo muzyki nagrane na płytę w 1985 r. przez Ursulę Le Guin oraz Todda Bartona. Ten ostatni poprowadził zespół złożony z Huberta Zemlera (był na scenie prawą ręką kompozytora) oraz śpiewaków: Ani Brody, wokalistek Księżyca Agaty Harz i Katarzyny Smoluk-Moczydłowskiej oraz Rafała Grozdewa. Razem ten zespół nazywał się Kesh. Nieistniejący język, instrumenty, których nie ma (na koncercie głównie perkusyjne, cymbały i rurka świstawka), cały folklor wymyślonej kultury. Temat słów niosących znaczenia, ale niezrozumiałych, ruszyłem w pierwszej relacji. Okazuje się, że wszystko, co w tym roku najlepsze, jakoś o te sztuczne języki zahacza.
Na ten koncert patrzyłem z zapartym tchem, jak na spektakl. Syntezator wiekowego, ale duchem młodego Bartona brzmiał delikatnie i organiczne, a śpiew czwórki wokalistów – bajkowo. Nie wyczułem w tym wszystkim taniego hipisowania, podszywania się pod jakąś tradycję (uniknięcie skojarzenia z muzyką ludową konkretnego, istniejącego regionu było chyba największym wyzwaniem). Przeżyłem to jak coś oczyszczającego i jasnego. Piosenki były uplifting, odtwarzane nagrania głosu Le Guin w wymyślonym przez nią języku – wzruszające, podawane przez Bartona tłumaczenia jej wierszy – jak to nazwać, może godne, dostojne i wesołe. Jakaś wiara w świat, we wspólnotę biła z tych pieśni. Oprócz piosenek słuchałem trzaskania ognia, przy którym dawno, dawno siedzieli Le Guin i Barton, i to było nagle blisko.
A teraz dzień piąty, czyli już bez porannego koncertu. Atrakcją miała być Wieliczka, dopełnieniem Forum. Ze względu na mordercze zasady wymeldowania z hotelu opuściłem ten ostatni lokal, gdy grał RP Boo, a to był najlepszy koncert z tych, które widziałem. Charyzma i moc, bity i zawołania artysty sprawiły, że tłumek się roztańczył i napierał. Nogi mi się zwatowały, nie wytrzymałem tam długo. Inna sprawa, że ludzie tańczyli wściekle, bo wcześniejsze koncerty w Forum tego wieczoru były mało taneczne. Świetne intro dla RP Boo zrobił Zemler na perkusji solo (20 minut grania, materiał z nowej epki), trochę wcześniej wystąpiły Syny z mocno nabasowanym wariantem płyty „Sen”. Dużą nowością było dla mnie zdjęcie podwieszanego sufitu, główna sala stała się wyższa o dwa metry.
Widziałem tam fragment koncertu Adama Gołębiewskiego – groźny występ (kolejny ze światłem w plecy), rytualny, mocny, z instrumentem ustawionym na środku sali, a nie na scenie. Popowa wokalistka i producentka Oklou dała bardzo sympatyczny, piosenkowy set, jakby nie z Forum. Bardziej klubowy niż Oklou, ale nierówny okazał się koncert charyzmatycznej Deeny Abdelwahed. W występie JASSS zdążyłem na końcowy, słaby fragment.
Najdłużej chyba zabawiłem na koncercie mężczyzny, który powinien nazywać się TCF (jeśli kończył z poślizgiem) albo Gabor Lazar (jeśli zaczął przed czasem, co chyba mało prawdopodobne). Była to muzyka oparta na programowanej perkusji, dająca wrażenie uporządkowanej czy zaplanowanej przypadkowości, więc raczej TCF z rzekomo stworzoną przezeń sztuczną inteligencją TCFX. A może jednak Lazar, którego muzykę organizatorzy opisują jako matematyczną? Według Gugla obaj strzygą się krótko, ale muzyk, który mi się spodobał, miał włosy co najmniej do ramion – w każdym razie koncert dał mi przyjemne poczucie zaskoczenia. To znaczy muzyka była super.
Do hotelu Forum jechałem spokojny i radosny po koncercie Terry’ego Rileya i jego syna Gyana. Albo odwrotnie, bo Gyan się podpisywał i przykrywał sławnego ojca. Na początku Terry (fortepian i synty) zaśpiewał ragę, to było korzenne i wyraziste, a Gyan zgrabnie dogrywał, ale później okazało się, że muzycy przyjechali do Wieliczki na tzw. rodzinne muzykowanie. Ich po części improwizowany koncert zaskoczył mnie in minus. Na domiar złego Gyan zaczął wycinać solówki, to wszystko razem pachniało knajpą, bluesem. Przetrwałem trzy utwory i z ulgą wróciłem na powierzchnię. Dlatego byłem spokojny, że w Forum będzie lepiej.
Rozumiem, że muzyk o wysokim statusie może zrobić, co zechce. Mogłem sprawdzić na youtubie, jak grają we dwóch, żeby się później nie rozczarować. Dałem jednak Rileyowi czystą kartkę, chciałem, żeby mnie zaskoczył, wbił w ziemię, nie brał jeńców. Żeby zrobił zupełnie co innego niż to, z czym jest kojarzony. To podejście absolutnie nie znaczy, że każdy program wziąłbym za dobrą monetę. Zrozumiałem nagle, co to znaczy wtf, zrozumiałem też, że nie potrzebuję zgłębiać zagadnienia „co to ma być” (a jeszcze, reportedly, Gyan zagrał utwór... ze swojej solowej płyty).
Przed Rileyami bardzo przyzwoity ambientowy set zagrał Rrrkrta, co trochę popsuły dwie postaci wykonujące wokół artysty performens bądź też „interwencję” – taniec plus wokale. Zdawało się, że to umyślnie jest drewniane, polskie i słabe. Szkoda tylko muzyki. A później na scenę weszła Lucrecia Dalt, która zabrzmiała jak artystka początkująca, a może onieśmielona. Dobrze zaczęła, jej przetworzony głos zgrywał się z warstwami dźwięków nieokreślonego pochodzenia, ale rzecz nieco mnie uśpiła. Miałem wrażenie, że w Berlinie takiej elektroakustyki – jest wymyślna koncepcja, ale nie ma dobrych utworów – musi być na pęczki. Wybudziłem się w drugiej części, gdy głos wrócił już nieprzetworzony, mówiący, a wokół niego rozgrywała się jakaś bitwa gwizdów, świstów i oddechów. Długo to nie trwało, ale za to na długo to zapamiętam i na pewno posłucham tegorocznej płyty. Byłoby to przyzwoite wprowadzenie do finału, ale jak już pisałem – w moim rozumieniu Rileyowie nawalili, przez co ich supporty też straciły na atrakcyjności.
A teraz już siedzę w pociągu powrotnym i strasznie chce mi się spać. Obok jakaś barania głowa, polski biznesmen koło czterdziestki (pewnie sam zaraz takim zostanę), opowiada koledze, jakie filmy ściąga. Teraz musi koniecznie obejrzeć „Kler”, a z telewizji zachwala wspaniały serial „Rodzinka.pl”. Życie zatem toczy się dalej, mimo że dla mnie, jeszcze z krakowskiej perspektywy, stanęło w miejscu na rok. Kuba Knera radzi obejrzeć dziś w Forum artystów z Brazylii i Portugalii, a przede wszystkim Bamba Pana & Makaveli (Tanzania). Kuba wie, co mówi. Ja dodam nowy program Wojciecha Bąkowskiego i całą tę polską salkę.
Tegoroczna płyta Lukrecji Dalt jest zdecydowanie warta uwagi. Polecam