Wyrażę opinię: Unsound to festiwal specjalistyczny, fanowski, niepodobny do festiwalu-przeglądu aktualności. Trzeba stale szukać sposobów na opowiedzenie tej historii.
Nie wyobrażam sobie pisania o tym, kto się sprawdził w Forum, kogo warto zobaczyć, jeśli jeszcze będzie okazja. Pisanie o Unsoundzie wyobrażam sobie raczej jako autorską relację z uczuć, jakie wzbudziły koncerty, wchodzi tu w grę ciekawość i porównywanie własnych obserwacji z tym, co zobaczyli i usłyszeli inni. Przez kilka lat zawarłem tu mnóstwo znajomości – może wynika to właśnie z tego, że lubię konfrontować własne obserwacje z wrażliwością zupełnie różnych ode mnie osób. Lubię też porównywać ich zapowiedzi i oczekiwania z tym, co zobaczę (sam staram się nie miewać wygórowanych oczekiwań). Co roku uczę się nie tylko nowych nazw, artystów, nurtów, ale też nowych kątów patrzenia na to wszystko.
Mirt podczas piątkowego koncertu na festiwalu Unsound 2019 w Krakowie
To działa trochę jak recenzje płyt, które nie docierają już poza bańkę, a czytają je przede wszystkim zainteresowani – muzycy danych zespołów, die hard fani danych zespołów, część dziennikarzy – a rzadko ktoś, kto jeszcze danego artysty nie zna. Aż odechciewa się kogokolwiek obrażać, a nawet krytykować choć jednym zdaniem. Niejeden, poruszony jakimś przymiotnikiem czy nawet czasownikiem, chętnie powie: gówno się znasz, a ja chętnie powiem: no co ty stary, ale jesteś przenikliwy; do tego momentu wszystko jest spoko, ale czasem leci za dużo kwasu, a przede wszystkim czasem zżera to za dużo minut. Nie o to nam chodzi w słuchaniu płyt i chodzeniu na koncerty. Tu zamierzam przejść do Unsoundu i wspomnieć o sytuacji, która wydała mi się nietypowa i krzepiąca.
Rok temu pisałem o takich artystach, którzy są dla Unsoundu jak Loach i bracia Dardenne dla Cannes – są tam jakby lepiej rozumiani, jakby bardziej u siebie są (wymieniłem Heckera czy Ambarchiego). Dopiero patrząc na tegoroczny program, klepnąłem się w czoło, bo kimś takim jest przecież na Unsoundzie również The Caretaker, czyli Leyland Kirby. Nie gra rok w rok, był tu w czwartek po raz pierwszy chyba od pięciu lat, ale jest stąd. Na show w kinie Kijów wszedł jak jakiś bokser, w rękawicach i masce prosiaka, zapowiadany przez swojego sobowtóra (kudłata ruda peruka), gotów do walki z przemysłem muzycznym, do rzekomej walki z rzekomym przemysłem i jego knowaniami – to było śmieszne i fatalne, i słodkie, wszedłem w to, podobało mi się. Muzyk Paweł Kulczyński, kochany i mądry człowiek, zmiażdżył ten występ w karykaturalnej recenzji wyglądającej jak efekt warsztatów dziennikarskich, może i tych z Unsoundu, ja nie zmiażdżę.
Kirby jest chyba trudny we współpracy, to znaczy trudno namówić go na występ, ale jak już wystąpi, to czapki z głów. Wyróżnia się na tle innych muzyków, pewnie można to samo powiedzieć o wielu grających na Unsoundzie, ale Kirby odstaje też mocno od tych, którzy grają na Unsoundzie. Zaczął tym razem od karaoke z piosenki Micka Hucknalla („Newsweek”: „W latach 80. i 90. niegrzeszący urodą Mick Hucknall był ikoną seksu, którą do łóżka zaciągały słynne aktorki i model...”), karaoke wiadomo skąd – temat festiwalu w tym roku to Solidarity. To śpiewanie i oklaski z offu, wszystko jak w filmie z yt powyżej, było orzeźwiające po potwornym, również zdaniem osób związanych z festiwalem, poprzednim koncercie – do tego jeszcze wrócę.
The Caretaker puścił i zniekształcił nie tylko ten filmik, ale też piosenki z międzywojennych balów. Zaplótł je w jakiś ambient walczyk. On się pod tą ksywką zajmuje zanikaniem pamięci, stąd – jak to piszą w audiodeskrypcji – „soothing music” było zanieczyszczone i rozjechane, podobnie materiał filmowy, obrazki w części pochodzące z wystawy na Grodzkiej 43 (której zresztą jeszcze nie widziałem). Nic strasznie nowego jak na Kirby’ego tutaj nie usłyszeliśmy, a jednak było super i trzymało mnie w napięciu od pierwszej do ostatniej chwili. Gorzej z całym tym anturażem typu bohater wbiegający na scenę ze swoją świtą, ludzie trzymający nad głowami – nie widziałem z końca sali – bodaj płyty winylowe, do których okładki robi Ivan Seal, autor obrazów wystawionych na Grodzkiej (on z Weirdcore’em odpowiadali na koncercie za wizual), wreszcie dwa fotele na środku sceny, w jednym siedział przez cały pokaz łysy facet (zaraz ktoś napisze, że to Seal albo Weirdcore), w drugim na chwilę usiadł Kirby. Myślałem, że jeszcze coś tam pogada z tego fotela, ale nie. Przyszedł, posiedział, wrócił do stanowiska sterowania dźwiękiem. Coś ta scenografia niedorobiona. No ale OK, bo ten cały koncert-performans nie był za długi, był w sam raz.
A propos zadługości, tego, do czego miałem wrócić, oraz krzepiącej sytuacji. Na tej mój pierwszy koncert na Unsoundzie leciałem z Bunkra Sztuki w ulewie i o godzinę za wcześnie, no trudno, a Caretakera poprzedził kuriozalny koncert świetnego perkusisty Eliego Keszlera i świetnego gitarzysty Nate’a Boyce’a. Spotkałem się z różnymi opiniami, sam na początku zanotuję, że dwa razy podczas tego o wiele za długiego występu przysnąłem, więc mogę nie być obiektywny (nie widziałem całości hehe). Keszler grał dobrze, jak to on, ale niestety prawie nie było go słychać, ponieważ Boyce nie mógł przestać grać solówki z dość banalnym, zgrzytliwym efektem podłączonym do bezgłówkowej gitary (elektronicznej czy nie, yours truly nie widział, bo siedział w jednym z ostatnich rzędów). Serio, godzina bezsensownego efektu na gitarze. Boyce kojarzył mi się z Davidem Gilmourem, grał progrockowo, no dobra, to jeszcze pół biedy, tu możesz wszystko chłopie, ale ustawiał się też w gitarowo-heroicznych pozach, unosił głowę ku niebu, no i co jakiś czas włączał wizualizacje. Właśnie tak. Męczył bułę jakąś godzinę, z czego przez około kwadransa raczył publiczność niedorobionymi wizualizacjami. Kino Kijów, największy ekran tego festiwalu, warunki idealne – ale przez trzy czwarte koncertu ekran był biały. Ogólnie było to moim zdaniem gówno, warte dziesięciu minut oglądania z ciekawości, ale zmęczenie oraz pierwszość tego koncertu w mojej tegorocznej przygodzie z festiwalem sprawiły, że obejrzałem cały. Nie miałem też za bardzo jak wybrnąć ze środkowego miejsca w rzędzie. Ciało w muzyce.
No a później pytało mnie o ten występ sporo osób – zaczęło się wielkie narzekanie, po całym dniu wysłuchiwania o Boysie wiem już, że to był najgorszy koncert w tym roku. Wyzywano biedaka od Budek Suflera i progrockowców, zarzucano duetowi, że wymyślili ten program dwie godziny przed koncertem, że to było gorsze niż jakakolwiek improwizacja. Rzeczywiście było okropnie, ale zaskoczyło mnie to, że do porażki przyznawali się w rozmowach także ludzie związani z festiwalem – nie było bronienia artystów, mówienia, że „to w sumie było ciekawe”, „coś innego” itp. To właśnie uważam za krzepiące, ten dualizm: w porządku, podejmujemy ryzyko, zapraszamy tu naprawdę niezłe zoo, artystów z różnymi wrażliwościami, z różnym doświadczeniem, może się zdarzyć wtopa, a jak się zdarzy, to nie będziemy udawać, że było super.
Z tym wiąże się też cały mój, od początku, kłopot z tym festiwalem. To znaczy: organizatorzy Unsoundu mają podejście fanowskie i jako dziennikarz czy osoba relacjonująca to wydarzenie też nie mogłem (czy nawet nie chciałem) pozbyć się tej optyki. Przyjeżdża się tu nie tylko dla muzyki, ale też dla znajomych i dla nowych znajomych, czyli dla konfrontacji ocen. Tu się raczej ogląda rzeczy na podjarce, stąd często ostre czy skrajne opinie, naiwne, nieusprawiedliwione, emocjonalne – zdarzało mi się przeceniać rzeczy zwyczajne i płaskie, obrażać się na wyjątkowe, narzekać, gdy nie byłem w stanie pokonać jakiejś nawet sensownie ustawionej bariery, zdarzało się robić za grube uogólnienia albo nie dość wyraźnie zaznaczyć czyjąś klasę. Myślę dwie rzeczy: że nie lubię siebie za to nieprofesjonalne podejście i że mimo wszystko w przypadku Unsoundu tak jest lepiej. Mam jeszcze dodatkowy paradoks i powód, żeby się dręczyć: nie zgadzam się z Pawłem Klimczakiem, że wartościowe, bardzo fachowe teksty z solidnym wątkiem osobistym (bo to uważam za najciekawsze w jego tekście) zbawią dziennikarstwo.
Odjechałem od tematu, ale wolno mi, bo to moja strona. Szanuję organizatorów za takie podejście do własnego dziecka, do tej imprezy. Pewnie mało kogo stać na taki dystans. Oni znowu okazali się cool. Zazdro.
W piątek pojechałem prosto do Łaźni Nowej, gdzie w ciągu kilku numerów rozeznałem się w muzyce Lyry Pramuk, co za zabawa w skalach, i gdzie spędziłem jakieś piętnaście minut na występie Sunn O))), a w środku był bardzo dobry (pełen metafor, zaangażowany, kiczowaty, piękny, mądry i młody) film MFO połączony z muzyką Roly’ego Portera. Nazwa projektu: „Kistvaen”. Dziewczyny z grupy Księżyc (Agata Harz i Katarzyna Smoluk-Moczydłowska) oraz Barbara Wilińska miały tam mniej śpiewania, niż się spodziewałem i niż potrzebowałem, po co w ogóle siedziały na scenie w ostatniej części, nic tam nie było ich słychać, ale podkład – to liryczny, to mocny – był intrygujący i trzymał mnie przed ekranem przez cały koncert. Ktoś jęczał na muzykę, że taka nieawangardowa, i mówił, że to był tylko film, moim zdaniem było super. Wprawdzie ludzie ciało w poetyckim filmie nie wygląda dobrze; połączone z drewnem, kamieniem, wodą, o rety, to nie mówi nam za wiele o planecie, ale mówi wiele o twórcach. Nic jednak nie wygląda gorzej niż jakieś komputerowe buźki przeplatające się ze światłem. Ale obejrzałem! I było super! Zniszczymy to wszystko, całą tę kulkę ziemię, i pogaństwo nas już nie uratuje. Może muzyka da nam wytchnienie, nie bójmy się jej.
Roly Porter wygrał więc wieczór, a na Sunn O))) byłem krótko, ale nie z braku sympatii, tylko chciałem zdążyć na Lotto do Forum, a może i na Mukę (co nie okazało się możliwe). Z Sunn O))) to taka historia, że ustawiłem się z tyłu, starając się opatulić w dźwięk, ale ktoś obok bardzo chciał gadać, więc nie miałem tego poczucia odcięcia, które oni starają się swoim koncertem podarować słuchaczom. Czyli: dźwięk mnie otaczał i masował, ale słyszałem też jakieś próby wymieniania uwag. Czułem jak zespół gra na konstrukcji Łaźni Nowej, widziałem coraz mniej, bo nadymili tak jak należało, w pewnym momencie widziałem już tylko biel, może różowawą biel, i mnóstwo głów – jakbym szedł gdzieś w mgłę albo w poprzek Grenlandii, biel po bokach i z przodu. To był ten moment objawienia, ale całego koncertu nie potrzebowałem. Zastanawiałem się nawet, co te tłumy chcą ze sobą zabrać z takiego koncertu, po co przyszli i dlaczego ja tego już nie widzę. A, dym. Nie. Znałem już wcześniej Sunn O))), to jest problem zespołu, który – jak mówi mój kolega – uprawia raczej formę niż treść. To działa wspaniale za pierwszym razem, ale każdy kolejny daje słabsze wrażenia. Zgadzam się z tym, rozumiem to jak pójście na wystawę i oglądanie pustej ramy. Kiedy pierwszy raz widzisz pustą ramę, porusza cię to do jakiejś refleksji, myślisz, czujesz, możesz nawet przeżyć jakiś przewrót, ale gdy po kilku latach znowu ktoś pokazuje ci pustą ramę, to widzisz tylko ramę, a nie to, co mogłoby w niej być. Należy przez to rozumieć: fajny koncert, po paru minutach pojechaliśmy na następny. Ale wrażenia z Łaźni jak najlepsze.
Film MFO będący częścią „Kistvaen” podobał mi się także dlatego, że gadał z „Incoming” Richarda Mosse’a, czyli kilkudziesięciominutowym filmem poświęconym imigrantom przybywającym do Europy z krajów południa. Oczywiście Mosse mocniejszy, przejmujący, otwierający głowę. Tak samo jak jego ogromne zdjęcia obozów z serii „Castle”, wykonane podobną techniką, czyli pokazujące nie mapę światła, ale mapę ciepła. Ludzie z czarnymi głowami i rękami, jasnymi włosami. Ogromny, ogrodzony murem z drutem kolczastym obóz na Lesbos, miejsca w Grecji i Bułgarii, gdzie spędza się często nie parę dni, jak zakładano przy planowaniu tych miejsc, ale kilka miesięcy czy lat. Kadr z filmu: na ziemi leżą dwa koła ratunkowe, na obu dzieci, jedno macha nogami, jakby ćwiczyło na sucho pływanie, drugie się nie rusza, osowiałe, obok jakaś dorosła, może matka. Z tego filmu i ze zdjęć w deszcz, a z deszczu prosto w objęcia Boyce’a i Keszlera.
Obejrzałem jeszcze kilka koncertów w Forum, przede wszystkim Lotto, którzy zagrali bardzo po swojemu, trochę jakby to był Pogłos czy inny klubowych rozmiarów koncert, bez litości – cisza/hałas, transowy bas, dubowa perkusja, gitara po części zgrzytliwa, ale też bardzo często melodyjna, jakby wpadł na chwilę Łukasz Rychlicki z zupełnie innych lat. Mentos Gulgendo też grał świetnie, chociaż poskładało mi się to (i publiczności chyba też), dopiero gdy Antonina Nowacka zaczęła śpiewać. Nigdy chyba nie widziałem Bogumiły Nowackiej z tak poważną miną. Te momenty, gdy one we dwie z uśmiechem majstrowały przy organach, były lepsze – bardziej eksperymentalne? swobodne? – niż chwile powagi, skupienia, szukania właściwego klawisza i właściwego rytmu. Dobrze, że udało się stworzyć dobry, delikatny i otwarty klimat, w Forum to nie jest reguła.
Z pierwszego wieczoru mało co mi podeszło. Emptyset był jakiś słaby i wątły, szumne zapowiedzi opowieści o życiu na ziemi spełzły na niczym, zobaczyliśmy na ekranach tak zwane „te same obrazki co zwykle”. Dźwięki równie odkrywcze. To już wolałem rzekomo nieudany występ Jamesa Ferraro na tej samej scenie kilka lat wcześniej. Lubię, jak ktoś bierze wielki zamach, nawet jeśli w końcu się wyłoży. Jak ktoś nie bierze prawie żadnego zamachu i się wyłoży (halo, Nate Boyce), to po prostu szkoda życia na oglądanie tego. Uwalmassa znakomita, ale problem z koncertami granymi wśród publiczności polega na tym, że dźwięk wciąż płynie od sceny, z jednego kierunku. Muzycy mogą się otoczyć publicznością, ale publiczność nie może być otoczona dźwiękiem. Niemniej będę słuchał, czuwał i chciał ich jeszcze doznać. Prison Religion było już ciut lepsze, a najlepsze okazało się Gabber Modus Operandi. Które zresztą po jakichś piętnastu minutach opuściłem, ale muzyka, wizualizacje i filmy, odjechane wokale, a przede wszystkim taniec wokalisty zrobiły robotę. To lubię na festiwalu. Pocieszyć się, zachwycić, zorientować się, o co chodzi, i iść dalej. Byłem jeszcze trochę w kuchni, nie wiem jaką literą to pisać, byłem „pod sceną The Kitchen”, i ukraiński John Object był dla mnie nieciekawy, a na JD Twitcha kolega zaciągnął mnie tylko dlatego, że chciał potańczyć. Wtedy zobaczyłem, że to najlepiej nagłośniona scena w Forum. Żeby nasilić wrażenie bogactwa, dodam, że pozytywnie zaskoczyła mnie Zamilska, której dwóch numerów słuchałem przez ścianę, że Mirt dał popalić, choć widziałem tylko ostatnie minuty, a Polonka zastosowała strategię Lotto i po prostu grała swoje, w skupieniu, powoli, minimalistycznie, ale w Secret Lodge było już wtedy tak piekielnie gorąco, a wszyscy z takim zacięciem siedzieli na podłodze, że nie dałem rady doczekać tam do jakiejś kulminacji.
Czyli co, najważniejsze wątki na początek, a później już tylko test na spostrzegawczość.
Postaram się jutro opisać sobotę – oprócz Hildur grającej „Czarnobyl”, na którą już w czwartek nie było biletów.