Z Unsoundu 2017 zapamiętam sześć, siedem koncertów z importu. A także wybitne występy krajanów: 1988 z potężnym basem, ognistych Szpury i Rychlickiego, Zebry a Mit z kompozycjami na medal.
Moje trzy dni Unsoundu w tym roku przebiegły bez deszczu. Siedzę w słońcu na ławce nad Wisłą, gdzieś w okolicy kościoła Na Skałce, naprzeciw hotelu Forum. To był bardzo dobry, momentami fenomenalny festiwal.
Napisałem dla „Wyborczej”, co mi się najbardziej udało, podobało. To rodzaj obowiązku. Natomiast Unsound powiedział też coś ważnego mi – osobie. Postaram się to teraz wyłożyć.
To trudny festiwal. Wydaje się, że skrojony dla nie lada specjalistów od muzyki awangardowej, postępowej i odważnej. Wypada na nim chwalić szalone rzeczy, a ganić bezpieczne. Wypada się znać. Wypada, ale nie trzeba, czego przykładem sam jestem ze względu na niewielką sympatię do techno, nadmiaru basu i zupełne niezrozumienie idei tańca na koncertach. Większość artystów z Forum znam tylko z Forum, część z płyt, ale w ogóle nie chodzę na taką muzykę.
Jest też druga strona medalu. Co roku każdy dzień Unsoundu spędzam z inną grupą, zawsze stworzoną ad hoc. Ze względu na mój zawód na ogół w takiej grupie znajdują się wspomniani wyżej nie lada specjaliści. Czerpię z ich wiedzy – ale dziennikarze, muzycy, wydawcy, organizatorzy poza wiedzą tak jak ja mają gust. Starają się więc cierpliwie porównywać własne wrażenia z moimi i nie śmiać się za głośno. To fajne doświadczenie. To, jak działa ta impreza, sprzyja coraz to nowym spotkaniom, wspólnemu spędzaniu czasu, porównywaniu wrażeń i poszerzaniu wiedzy.
Wracając do gustów. Mówię i powtarzam: jeśli zobaczą państwo na plakacie albo gdziekolwiek nazwiska Rychlicki, Szpura, Zemler, Kurek, Szuszkiewicz, Piernikowski, Rogiński, Mirt, Justka, nazwy 1988, BNNT, FOQL, Księżyc, Lutto Lento, Micromelancolie, Normal Echo, Siksa, Syny, Ter... – no to idźcie, posłuchajcie, zobaczcie tych polskich artystów. Nie da się na tym stracić. To wszystko ludzie występujący na Unsoundzie. Z najnowszych wrażeń – aylerowska improwizacja Rychlickiego i Szpury wbija w ziemię, kompozycje kwartetu Zebry a Mit (w wersji z syntetycznym basem) podobnie. Oryginalność zwycięża.
W drodze na Unsound jechałem w 24-osobowym ułamku wagonu pełnym licealistów z Witkacego drących się wnieboglosy i zastanawiających się, jakie państwa rywalizują o Kaszmir, czy MIT jest liderem rankingu uczelni i o ile miejsc spadł Harvard. Jedna dziewczyna nazywała się Amelia, a chłopak Aleksy. Było też miejsce dla studentki jedzącej czekoladę, w torbie sok hortexu i półtoralitrowa woda, piszącej w komórce blackberry o dasein indywidualnym i narodowym, oraz dla chłopaka czytającego z kindle’a, którego ojciec prosił, żeby powiedział mu, kiedy się kończy ten festiwal. Ale to nie jest duży festiwal, raczej taki dla mocno wkręconych. Hermetyczny? Można tak powiedzieć, ale w ostatnich latach bardzo się rozrósł.
Następnego dnia w trakcie śniadania w popularnym wśród festiwalowiczów (nie cierpię tego słowa i ono tutaj jest za karę) lokalu Ranny Ptaszek widziałem nastoletnią wideoblogerkę pocieszaną przez w jakiś sposób bardziej doświadczoną, choć równie młodą koleżankę: komentarze są po to, żeby komentować. Nie możesz kasować hejtera, bo on wróci jeszcze gorszy. Nie przejmuj się. W jeszcze innej sytuacji, jadąc do Nowej Huty, pogadałem na przystanku ze starszym facetem o wesołych oczach, który tłumaczył mi, że mam jeszcze czas, bo dopiero w wieku 50 lat warto się zastanowić, co robić z życiem. A on ma już 72 i w sumie ma już te kwestie w dupie.
Czy to coś znaczy? Że Unsound nie przejmuje się hejterami, jest jak MIT wśród światowych festiwali i nawet jeśli jest „nieduży”, to bardzo wpływowy? Na przykład. Albo że nie warto się za wiele zastanawiać, tylko poddać się jak na jakimś rejwie i spokojnie przyjmować to, co jest.
Wątpliwości ogarnęły mnie na występie Einstürzende Neubauten. Zdawało mi się, że to typowo rockowy koncert, ustalona z góry lista piosenek, później zaplanowany bis i jeszcze drugi, również chyba zaplanowany. Jakoś nieunsoundowo, jeszcze te bilety za 140 złotych i spora wymiana publiczności – dużo fanów EN olewających resztę programu.
Wcześniej grał Ben Frost, który zrobił wrażenie faceta zagubionego, niebędącego w stanie ułożyć sensownej całości z rozrzuconych klocków. Jego rockistowskie gesty, potrząsanie grzywą, patos, nie miały pokrycia w muzyce, to była nuda, niełączące się w całość niechlujne szkice. Tyle że scenografia piękna – jakaś srebrna folia odbijająca reflektory, na którą czasem rzutowano film.
Neubauten sprawiali zaś wrażenie zimnych i wyrachowanych. Przeraziło mnie to, że te same anegdoty Blixy słyszałem w Lublinie w 2015, może jeszcze w Warszawie w 2008. Czyli szwindel albo performans. Dużo partii było z playbacku, nie tylko smyczki. Piosenki wciąż mocne, ale wybrali akurat te nowsze, prawie nic nie było z lat 80.
Z tego koncertu nauczyłem się więc, że nie warto na Unsoundzie oczekiwać. To nie fanowski festiwal. Tu jakoś wszystko wypada inaczej. Może to kwestia sporej liczby koncertów improwizowanych albo setów didżejskich? Automatycznie spodziewasz się, że każdy się zepnie. Niemniej spotkałem fanów, którzy byli prawdziwie zadowoleni z Neubauten. Ja czułem zmęczenie u siebie i dużą przewagę profesjonalizmu nad DIY u nich. No i mogli wybrać znacznie starsze piosenki. Mogli zagrać „Blume” z okazji edycji Flower Power. Zgubne oczekiwania, prawda? To tylko rock and roll.
To nie ma być narzekanie, po prostu w „GW” koncert Frost/Neubauten pominąłem jako mało zaskakujący. Powtórzę za tekstem z „GW”: Polacy bardzo dobrzy, zwłaszcza 1988 i Rychlicki ze Szpurą, a poza tym Holly Herndon, Nivhek & MFO, Zonal razem z Moor Mother, Moondog for gamelan i Lanark Artefax. Byłem na festiwalu od czwartku do soboty.