Blisko półtora roku minęło od premiery płyty „Big Fish”, którą Vince Staples potwierdził status nadziei amerykańskiego rapu. Nowa produkcja artysty z Long Beach jest kompaktowa.
11 utworów trwających po mniej więcej dwie minuty każdy składa się raczej na pół płyty niż pełnowymiarową następczynię „Big Fish”. Staples jednak pracuje ciężko, podkłady są krwiste, mroczne, basowe i bujające. Elektronika, rap, g‑funk, a wśród gości: Jay Rock, Buddy, Kamaiyah czy lokalny weteran E‑40.
Tytuł gra z radiowym sposobem słuchania muzyki. Utwory Staplesa są różnorodne, album przypomina radiową mozaikę i nie ma tu jednego głosu. W przerywnikach możemy usłyszeć Big Boya, słynnego radiowca z Los Angeles, czy swego rodzaju „zwiastuny” utworów Earla Sweatshirta oraz Tygi. W stosunku do rapu bardzo dużo tu śpiewania, w czym najlepsi są Ty Dolla Sign („Feels Like Summer”!) i Kehlani („Tweakin’”!), ale gospodarz płyty im nie ustępuje.
Singlowe „FUN!” to piękny podkład i intrygujący, inspirowany mapami Google’a słoneczny wideoklip. Tyle że Staples mrozi ten klimat pierwszymi słowami: „One time, circling the block/ Lil buddy got murdered on a flock” (dzieciak został zabity, gdy próbował obrabować dom – chodzi podobno o brata Vince’a), później np.: „My black is beautiful, but I’ll still shoot at you”. A wesoły tytuł to skrót od „Fuck Up None” – niczego nie spieprzyć.
W utworach Staplesa mowa jest o lecie w Kalifornii (klimat sprawia, że trwa ono cały rok) i o tym, że równie naturalne jak słońce są tu przemoc i śmierć. Co utwór, to trup, więzienie, konfident, policja na karku, są też Czarne Pantery. 25-letni muzyk utożsamia się ze słynnym gangiem Cripsów, do którego należał jako nastolatek. Dziś nie biega ze spluwą, a świat gangów pokazuje jako odpychający. Na pewno za to biega z notesem, bo ma świetne, pomysłowe wersy i bardzo czujnie wymieszał słoneczny klimat z atmosferą beznadziei i śmiertelnego zagrożenia.