18 utworów średnio po dwie minuty, bardzo mało słów i muzyki. Zaczyna się od „v1”, mocnego punktu albumu – koślawy bit, klawiszek, gitarka, banjo i (zgaduję) czajnik z gotującą się wodą, lekki rozstrój instrumentów.
Od początku wiadomo, że jesteśmy w świecie Vreena, czyli Mateusza Kunickiego. Ostatnio wydał z kolegami dyskotekowo-rockową płytę „Juice Terror” pod szyldem Jak Zwał Tak Zwał. Na „szwartyszaroszarny” umieścił piosenki głównie akustyczne i leniwe. Choć słychać trochę garażowania i psychodelizowania à la Sonic Youth w szorstkim „v8”, eksperymenty z planami dźwiękowymi w „v18”, to nie ma mowy o powrocie do mocnego brzmienia jego starych zespołów – indierockowego Kevina Arnolda czy cięższego, stonerowego In The Name Of Name.
Szkoda tylko, że na nowej płycie (dopiero trzeciej solowej) artysta tak rzadko zabiera głos, bo wspaniały z niego kronikarz codzienności. Większość utworów jednym uchem wpada, a drugim wypada, ale należy złożyć pokłon przed Vreenem za kapitalny tekst „Zwrotek”: „mówisz, że już się nie spotkamy/ i muszę oddać twoje płyty/ mówię nie wiem gdzie są/ w gruncie rzeczy nie obchodzi mnie to (...) wyjeżdżam gdzieś/ mam nadzieję, że czujesz się źle”. Vreen daje tu bardziej wnikliwą analizę sytuacji społeczno-politycznej w kraju niż przysłowiowy prof. Radosław Markowski.
Tekst ukazał się 13/7/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji