Pierwsza płyta Waglewski Fisz Emade (ojciec Wojciech, syn Bartek, syn Piotrek) wyszła już pięć lat temu. W drugiej uderza gra z tamtą okładką, białą z wyraźnymi składanymi z połówek zdjęciami twarzy muzyków. Druga jest czarna z bohomazami Fisza, na rozmytym zdjęciu ledwo da się rozpoznać sylwetki, a twarz B.W. pokreślona.
Piszę o tym dlatego, że z muzyką stało się coś podobnego jak z okładką. Dominują nastroje ciemne, zgrzebne, po męsku chropowate. Mało jest lekkich piosenek, więcej klimatycznych kompozycji. Ciężar przesunął się z pisania na aranżowanie.
Trio czerpie z tradycyjnej muzyki amerykańskiej – blues, country, folk, nawet soul. Autorem niemal całego materiału muzycznego jest W.W., jakby uwolniony z Voo Voo do czegoś prostszego, do piosenek, w której może poszaleć z brzmieniem instrumentu i po Bożemu zagrać solo. Fantastycznie robi to w „Trupku” – nie chodzi o prędkość i ekwilibrystykę, ale brzmienie i nastrój. W ogóle to, co w licznych śladami gitar nagrał tu W.W., jest proste, lecz pomysłowe – tak jak powinno być w rocku. Ten gitarzysta jako jeden z nielicznych w Polsce ma swój dźwięk.
Brzmienie i puls, swing bębnów P.W. też są nie do pomylenia. „Kometa” byłaby świetna, nawet gdyby grał sam. A jednak nietypowy rytm („idzie czarna karawana, niosą trumnę całą w kwiatach”, to właśnie słychać w piosence) zadziwiająco gładko łączy się w tym utworze z gitarą i cholernie gęsto granym banjo, a wisienką na torcie jest harmonia wokalna W.W. z B.W. Przebój albumu.
Na całej płycie na tle charakterystycznego, zmęczonego życiem wokalu W.W. mocno, znacząco wybrzmiewa głos B.W. To syn pisze lepsze teksty, choć może ocena zależy od tego, z jakiego pokolenia jest słuchacz. Co ciekawe, B.W. napisał też słowa do „Matki”, kapitalnego duetu ojca z Iwoną Skwarek, wokalistką duetu Rebeka (udziela się w kilku piosenkach). Utwór bez gitar, bębnów, oparty na fortepianie i dyskretnej elektronice jest zupełnie niepodobny do reszty płyty – skandynawski.
Są jeszcze teksty. Kazik Staszewski miał piosenkę „Temat z filmu ‘Bagaż nielegalny’ ”. Przychodzi ona na myśl, gdy spojrzeć na lirykę z „Matka syn Bóg” łącznie z aranżacjami. Otóż wydaje się, że Waglewscy mogliby nagrać piosenki do filmu, którego głównymi motywami są: rodzinna więź, nieduże miasto, nocna praca (niekoniecznie legalna), droga, samotność i tęsknota za domowym życiem. Gdy weźmiemy np. wszechobecny na płycie temat odchodzenia, łatwo zobaczymy, że W.W. umyślnie upraszcza teksty: „I co ja tu robię/ co robisz ty/ czy jestem już w grobie/ czy mi się to śni” („Żółty but”). B.W. z kolei używa obrazów wręcz filmowych: „Weź mnie nad rzekę/ połóż mnie na wznak/ wypastuj buty, zepnij siwe włosy/ i ogól mi twarz” („Ojciec” niczym z szuflady Tadeusza Nalepy). Syn częściej pisze w trzeciej osobie, ojciec w pierwszej, a obaj lubią pisać w drugiej, w trybie rozkazującym: „daj mi mówić, bo mówić chcę”, „nie wołaj, nie zaklinaj”, „nie chodź, gdzie wrze/ gdzie kipi tłum”.
Z nieufnością podchodzę do takich okazyjnych kooperacji i obawiałem się, że W.W. za mocno chwyci ster. „Matka syn Bóg” jest jednak płytą udaną i chyba lepiej wyważoną niż „Męska muzyka” z 2008 roku. Ci przeklęci zawodowcy znowu zrobili robotę. A bracia Waglewscy, którzy przeszli próbę ognia na dwóch mocno rockowych płytach Kim Nowak, w gitarowej muzyce mogą już mierzyć się z ojcem jak równi z równym. Ta płyta jest właśnie o doświadczeniu, jego przekazywaniu i znikaniu. Cała wydaje się wariacją na temat piosenki Breakoutu z tekstem Bogdana Loebla „Kiedy byłem małym chłopcem”. Waglewskim do twarzy w takiej czerni.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 8/11/13