Drugie wydanie listy stołecznych przebojów epoki bandżoli i mandoliny. Siedmioosobowy zespół początek bierze z podwórek najstarszych dzielnic, a szlagiery – już nie tylko lokalne – wykonuje jak najbliżej oryginałów, przede wszystkim w sensie emocji, w drugiej kolejności brzmienia i stylu gry.
Tytuł albumu wziął się od słów zabitego w getcie warszawskim Andrzeja Własta, który miał powiedzieć, że „dobry szlagier to taki, który jest kochany przez dancing, salon i ulicę”. Włast był autorem m.in. „Tanga milonga” zajmującego centralne miejsce na płycie.
Warszawskim Combo Tanecznym kieruje Jan Młynarski, syn Wojciecha, facet z charakterem, świetny przewodnik po świecie przebojów Adama Astona, Tadeusza Faliszewskiego, Alberta Harrisa. Młody Młynarski razem z Piotrem Zabrodzkim czuwa nad tym, by bandżola, bandżo, piła, kontrabas i mandolina nie skaleczyły starych piosenek.
Obok poetyckich utworów z kategorii wagowej Własta czy Jerzego Jurandota, klasyków na miarę „Chryzantem złocistych” są tu równie stylowe zawadiackie piosenki uliczne. Wyróżniają się biesiadna „Wódeczka” („najpierw wódeczka, potem usteczka, a potem małe titudiduda”), rześki fokstrot „Maniusiu ach” („niby jedną lubi, a na drugą zerka”) czy tango „Kwiat paproci”, ale „Dancing, salon, ulica” to piękny komplet. Oby moda na Eugeniusza Bodo pomogła płycie, której bohaterami są nie ludzie, lecz piosenki. W nich też można kochać się na zabój.
Tekst ukazał się 6/5/16 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji