Surowe elektroniczne rytmy, syntezatorowe, wybrzmiewające akordy i tradycyjne, po prostu śpiewane wokale. Trochę jakby chłopcy (piszę „chłopcy”, bo są tuż po dwudziestce) chcieli się zapisać do wytwórni Morr.
Najciekawsze są te wokale. Muzyka jest echem takich grup jak Telefon Tel Aviv czy Alias – pociąć bity żadna sztuka – ale wokal Karola Majerowskiego jest inny. Mimo że śmiały, służy raczej do odwracania uwagi niż jej przyciągania. Tak ma być. On i tak więcej śpiewa, mniej mruczy, ma melodie. Pasowałby do Indigo Tree czy Twilite, bo – moim zdaniem dość pechowo – mało różni się od innych polskich artystów „wolących angielski”. Niemniej wysunięcie jego głosu na pierwszy plan nie jest błędem. Zwłaszcza gdy partie wokalne są zmultiplikowane, nałożone na siebie, robi to wrażenie i ma sens.
Na dłuższą metę najważniejsza, konstytutywna cecha takiej muzyki, czyli pewna monotonia i nieinwazyjność, jest przeszkodą w słuchaniu. Trochę za mało jest ruchu w podkładach, chciałbym więcej zaskoczeń aranżacyjnych. Choć na tym albumie muzycy umyślnie „poszli w syntezatory”, to plusem są rzadkie momenty, gdy sięgają po akustyczne brzmienia, np. trąbki. Piosenki stają się wtedy mniej przewidywalne, więc lepsze. Słychać jednak, że mieli plan i go wykonali.
Tekst ukazał się 24/5/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji