Działający od 1976 r. zespół zaczynał w czasie rewolucji punkowej, ale od samego początku chciał znacznie więcej. W pierwszych latach stworzył klasyczne albumy, jak minimalistyczne postpunkowe „Pink Flag” czy wzbogacone syntezatorami, zawierające bardziej rozbudowane utwory „154”. „Wire” to już 13. album londyńskiego kwartetu.
W porównaniu z poprzednim „Change Becomes Us” (2013) lżejszy, ale niepozbawiony charakterystycznego dla Wire nerwowego pulsu. Zaczyna się od „Blogging”, gdzie frontman Colin Newman, od początku ten sam, znajduje we współczesnym usieciowionym świecie metaforę religii: trzej królowie mają researcherów używających gwiezdnych map Google’a, a rynek puchnie tak szybko, że igła łamie się i wielbłąd umiera. Uwagę przykuwa też „In Manchester” (Wire są z Londynu) odwołujące się muzycznie i tekstowo do The Smiths – sklejka zdań, w których centrum jest pogrzeb narodowca. Ładna fraza „grand canyonic yawn” (ziewnięciu o rozmiarach Wielkiego Kanionu) jest chyba szpilą w tyłek Morrisseya.
Na „Wire” zespół nie wstydzi się sięgnąć po metody popowe: ładne melodie, czysty śpiew, ale często idzie to w parze z zaangażowanymi tekstami. Ta poezja zderza się słowa, zdania, obrazy. Między partiami gitar słychać syntezatory („Split Your Ends”), wiele ścieżek jest poważnie obrobionych studyjnie, tu i ówdzie słychać samplowane wklejki, a mimo to Wire brzmi jak żywy, niebezpieczny organizm.
Niepokojące „Sleep-Walking” trwa ponad siedem minut, przez cały czas grożąc wybuchem. Przebojem mogłoby być mechaniczne „Split Your Ends” albo „Octopus”, ale największe wrażenie robi końcowy, monumentalny „Harpooned”. Gdy Newman powtarza: „I’m worried, I’m worried, I’m frightened as hell”, przester stopniowo przetapia gitary w bezkształtną chmurę dźwięku. Brr.
Tekst ukazał się 17/4/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji