Oprócz koncertu Muzyki Końca Lata w ramach Męskiej Muzyki (na który nie dotarłem) oraz koncertu Kobiet w ramach rewitalizacji parku w Brzeźnie (na który dotarłem) w Gdańsku zastałem Jarmark Dominikański.
Na jarmarku białe baraki z kiełbasą, goframi i ozdobami z bursztynu (niejadalnymi), no i cholerne tłumy Niemców. Poza tym na mieście norma. Ulubiony bankomat gdańszczan przy przejściu podziemnym obok dworca, jak mawiają historycy, oblegany. W piątek w wieczornej eskaemce takie tłumy, że jeszcze przed startem pociągu kolejka po bilety do konduktora (już sprzedającego) kończyła się w drugim czy trzecim wagonie. Dojechaliśmy te kilka stacji na bazę, stojąc w tym, jak to się dawniej mówiło, ogonku. Ten sam problem z wejściówkami na inaugurację stadionu Lechii (wdzięczna nazwa PGE Arena). „Wyborcza” od paru dni straszyła, że będzie komplet, w kolejce stoi się godzinami, a kartę kibica wyrobił sobie nawet Lech Wałęsa. Czyli nie było szans na obejrzenie meczu (bardzo marny) ani stadionu (będzie jeszcze okazja, mam nadzieję).
Posłuchawszy na Offie „Tańca lekkich goryli”, za zaoszczędzone na Lechijce („Przyjacielem Lechii jest...”) pieniądze kupiłem na targu winyl Bielizny. Dziewczyna wyciągnęła z pudła „Tutu” Milesa, doprawdy magnetyczna okładka, więc sprzedawca powiedział: „Jakiś murzyn. Coś kojarzę. A, już wiem, to pierwsza płyta Traore”. Drugi go poprawił: „To jest album Olisadebe. Traore tutaj jeszcze śpiewa w chórkach”. Znowu zaczęło padać.