Zjawiska nietypowe, które zyskały jakiś odzew poza Polską, też się zdarzały. Dwa z nich są z gatunku obligów, które trzeba na takiej liście umieścić, żeby sprawiedliwości dziejowej zadośćuczynić. Jedno dorzucam od siebie – z każdym z tej trójki trudno cokolwiek porównać.
W podobnym czasie jak pierwsze dzieło CKOD ukazała się w Polsce druga, przełomowa płyta „Wiosna ludu” Kapeli ze Wsi Warszawa, już wtedy Warsaw Village Band, która ostatnio wydała całkiem dobrą płytę „Infinity”. Od „Wiosny” zaczął się triumfalny marsz Kapeli przez Europę i Stany, Meksyk, Daleki Wschód, który trwa do dzisiaj, bo amerykański serwis Popmatters uznał „Infinity” za najlepszą płytę world music 2009 roku. Wtedy, zaraz po eksplozji piosenkowego grania w folkowych dekoracjach (Golec uOrkiestra, Brathanki), KzWW była uderzająco prawdziwsza, bardziej „nasza”, bezkompromisowa. Ludowość w jej wykonaniu nie jest wygładzona, nie kończy się na strojach. Stare instrumenty, biały głos są dla masowego słuchacza intrygującą nowością. Entuzjazm młodych grajków niesie te taneczne kawałki w rejestry hardkorowe, oni umieją i rozumieją dużo więcej, niż grają. Nie do opisania.
Również na początku wieku, w 2002 roku ostatnie tchnienie wydał zespół Something Like Elvis, wkrótce rozpołowiony na eksperymentujący Contemporary Noise Quintet (już Sextet, po drodze Quartet) i bardziej tradycyjne, choć też po swojemu cudaczące Potty Umbrella. Na początku grali korzenny, biorący za serce czad z akordeonem, skończyli na mrocznych, dusznych przypowieściach. Święcili triumfy w latach 90. i nie tylko dla mnie są najlepszą rzeczą, która mogła się wtedy zdarzyć. Chcę ich uhonorować, bo podobnie jak np. Ewa Braun przebrnęli przez polską fazę na punk rock i obszerny, pełny noise, żeby parę płyt później zamknąć działalność czymś zupełnie innym – płytą stawiającą na brzmienie, rytm, gięcie, napisaną lekko i urokliwie. Można to nazwać ciężkim graniem, ale te melodie są z innej bajki. Te odjazdy, te nakładające się na siebie zapętlone motywy zaskakują przekształceniami i rozwiązaniami, budzą skojarzenia filmowe i literackie.
Tuż po 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego płytę poświęconą temu wydarzeniu nagrał zespół z Płocka Lao Che. Dobrze wybrany temat spowodował, że „Powstanie warszawskie” było lekturą obowiązkową i zrobiło furorę na miarę singla „Candle In The Wind” Eltona Johna, podpiętego do tragicznej śmierci Lady Di. Dzięki cytatom z Baczyńskiego, piosenek powstańczych i np. Siekiery mniej miejsca do prezentacji swojej tajemniczej, słowotwórczej poezji dostał wokalista Spięty, co posłużyło warstwie tekstowej. Jego inwencja została wykorzystana lepiej niż przy pisaniu. Muzycznie różnorodna płyta daje radę jako całość, koncept album – stanowi najbardziej udane przedsięwzięcie tego typu po ’89 roku w polskiej muzyce. Tekstowo odwołuje się do silnych emocji i przypomina dni chwały polskiego oręża, a to nawet z Henryka Sienkiewicza uczyniło gwiazdę, a nawet noblistę. Pozbawiona patosu płyta umieszcza słuchacza w środku powstańczych wydarzeń. Ciary usprawiedliwione, z tradycji – podobnie jak w przypadku Kapeli ze Wsi Warszawa – czerpano świadomie a skutecznie.