Menu Zamknij

Sea You 2024. Trójmiejski kocioł: Mùlk, Ńoko, Żółw i tony jazzu

Lokalna sce­na jest tak moc­na jak licz­ba publicz­no­ści, któ­rą jest w sta­nie przy­cią­gnąć. Festiwal Sea You oprócz pre­zen­ta­cji mło­dej muzy­ki z Trójmiasta oka­zał się dowo­dem siły i róż­no­rod­no­ści muzycz­ne­go śro­do­wi­ska oraz zaufa­nia, jakim darzą je słuchacze.

Połączony z kon­fe­ren­cją festi­wal Sea You odwie­dzam dopie­ro w trze­ciej edy­cji. Rzecz dzie­je się w Gdańsku, w Teatrze Szekspirowskim zwa­nym przez lokal­sów GTS-em, i skła­da się z dwóch wie­czo­rów kon­cer­tów na dwóch sce­nach. Artyści gra­ją w for­mu­le show­ca­se­’o­wej, max 45 minut. Nietrudno, żeby dostrzec spe­cy­ficz­ną ener­gię impre­zy. Dofinansowany przez mia­sto Gdańsk festi­wal pre­zen­tu­je lokal­ne zespo­ły, bez odstępstw nawet w przy­pad­ku gwiazd – naj­da­lej chy­ba ze Słupska. Konsekwencją jest to, że muzy­cy z Trójmiasta trak­tu­ją Sea You jako swo­je świę­to, są u sie­bie i wśród swo­ich. Czy publicz­ność, mając ich na co dzień, jest zain­te­re­so­wa­na takim festi­wa­lem? Frekwencja wska­zu­je, że bardzo.

Dzień przed głów­ną czę­ścią festi­wa­lu, w czwar­tek, w Instytucie Kultury Miejskiej (obec­na sie­dzi­ba tej miej­skiej insty­tu­cji przy Targu Rakowym otwo­rzy­ła się jakieś pół roku temu) był jesz­cze dar­mo­wy kon­cert „Trójmiejska sce­na gra trój­miej­skie pio­sen­ki”, a czas przed nim umi­li­ły dwa pane­le dys­ku­syj­ne. Taki dodat­ko­wy dzień, oby na sta­łe. Przyszłem wcze­śniej, gdyż nie mia­łem co robić? Jeden z tych pane­li pro­wa­dzi­łem, więc siłą rze­czy i ja umi­li­łem, a było komu, bo już na pierw­szą roz­mo­wę o 17.30 o byciu zawo­do­wym muzy­kiem (pro­wa­dzi­ła Ola Budka z Radia 357) przy­szła masa zain­te­re­so­wa­nych. Szybko nie bar­dzo było gdzie się dosiąść. Później moja roz­mo­wa i koncert.

Wszystkie pane­le będą publi­ko­wa­ne jako mate­ria­ły wideo, będzie więc czas spoj­rzeć kry­tycz­nie na to, co się uda­ło, a co nie, i nad­ro­bie­nie nie­obej­rza­nych roz­mów (trwa­ły przez kolej­ne dwa dni). Oficjalnych zdjęć z festi­wa­lu już dziś jest co nie­mia­ra. Tu chcia­łem przede wszyst­kim napi­sać o kon­cer­tach, któ­re widzia­łem choć w części.

Czwórka to magiczna liczba, czyli najlepsze koncerty

W pią­tek widzia­łem w cało­ści lub pra­wie cało­ści kon­cer­ty zespo­łów Żółw i Ńoko. Pierwszy grał hard­co­re rodem ze Wschodniego Wybrzeża, ener­ge­tycz­ny, pozy­tyw­ny i skocz­ny. Przypomniały mi się cza­sy cho­dze­nia na har­ko­ry i strej­te­dże w cza­sach liceum. W Polsce, o ile wiem, nie ma Wybrzeża Wschodniego, są Frombork i Krynica Morska, a mi cho­dzi o ame­ry­kań­skie. Potrzebuję takich zespo­łów jak Żółw, nie budu­ją­cych oblę­żo­ną twier­dzę, tyl­ko kul­ty­wu­ją­cych wspól­no­tę, zaba­wę i robie­nie swo­jej robo­ty (czy­li np. podró­żo­wa­nie SKM). Wizualnie tro­chę Idles: róż­no­rod­ność, skej­to­wość, per­ku­si­sta jak z Jarocina ’83 (bar­dzo dobry), muzycz­nie bywa­ło pod Bad Brains. Miejcie się na bacz­no­ści, „pod koniec kwiet­nia świa­tło dzien­ne ujrzy ich debiu­tanc­ki album”.

Tomasz Chyła Quintet: z przo­du lider oraz Emil Miszk, w głę­bi: Krzysztof Hadrych, Konrad Żołnierek i Sławek Koryzno. Fot. Jacek Świąder

Ńoko, też kwar­tet, na fron­cie ma sak­so­fo­ni­stę Michała Jana Ciesielskiego (Quantum Trio, nagrał m.in. album „Screens” z Immortal Onion) i trę­ba­cza Dawida Lipkę (Bizarre Penguin; będę poda­wał w nawia­sach nie­któ­re zespo­ły muzy­ków). Wydaje się, że to Ciesielski prze­wo­dzi, ale nie­po­śled­nią rolę w Ńoko odgry­wa bęb­niarz Tomasz Koper (Alfah Femmes, Jazxing Live), któ­ry dzia­ła jak maszy­na – gra rów­no, pew­nie, gło­śno i ope­ru­je na szyb­kich tem­pach. Drum’n’bassowe kawał­ki zro­bi­ły na mnie ogrom­ne wra­że­nie i dały spo­ro przy­jem­no­ści, a z cza­sem oka­za­ło się, że Koper mie­wa też oka­zję, żeby tro­chę poma­lo­wać, zejść z dro­gi beatu. Czwarty na sce­nie Maciej Sadowski (Dead Vistula, LowBow) grał na kon­tra­ba­sie, cza­sem prze­two­rzo­nym w gene­ra­tor pięk­nych zgrzy­tów, i moogu, two­rząc nie­zbęd­ny w Ńoko fun­da­ment dla skłon­nych do sza­leństw dętych i nie­ubła­ga­nie gęsto biją­ce­go per­ku­si­sty. Zwiewne, koja­rzą­ce się z Dalekim Wschodem stro­je muzy­ków były raczej zabaw­ne niż dostoj­ne, ale gdy Ciesielski w roz­wia­nym płasz­czy­ku sta­nął na tle reflek­to­ra, oka­za­ły się bar­dzo fotogeniczne.

Za boha­te­rów dnia dru­gie­go uwa­żam Mùlk, dyna­micz­ny skład gra­ją­cy momen­ta­mi nowo­fa­lo­wo, popo­wo, hard­co­ro­wo, a i hip-hop z postroc­kiem i noise’em da się tam usły­szeć. Piszą o swo­jej pły­cie „Dwa”, że jest hoł­dem dla NWA, bar­dzo mi odpo­wia­da takie podej­ście do spra­wy. Opisuję tych sze­ściu ludzi ze zdjęć. Charyzmatyczny, piszą­cy ory­gi­nal­ne tek­sty woka­li­sta o wyglą­dzie zbli­żo­nym do mło­de­go Zygmunta Staszczyka nazy­wa się Bolo ù Gibner. Na gita­rach gra­ją Marcin Gałązka i Jakub Leonowicz, na basie Przemek Bartoś, na bęb­nach Łukasz Kumański, a na kla­wi­szach gościn­nie, podob­nie jak na pły­cie, nie­sa­mo­wi­ty Szymon Burnos (kie­dy Szymon gra na sto­ją­co, wia­do­mo, że będzie gru­bo). Oprócz Leonowicza i Gibnera wszy­scy są w zespo­le Tomasza Ziętka, któ­re­go kon­cert też widzia­łem. Była to rzecz z prze­szło­ści, sto­ne­sow­ska – chcia­ło­by się powie­dzieć, że Dylan też słu­chał Elvisa – aż zatę­sk­ni­łem za bar­dziej bitel­sow­skim The Fruitcakes.

Słowo o Burnosie, któ­re­go w innych zespo­łach (jak Kury) wyróż­nia zmysł do impro­wi­za­cji i tech­nicz­na bie­głość, a w gita­ro­wym Mùlku, gdzie nie jest wio­dą­cą posta­cią, poka­zu­je, jak łatwo przy­cho­dzi mu żon­glo­wa­nie nie­oczy­wi­sty­mi brzmie­nia­mi kla­wi­szy. Intryguje mnie jego nowy, tego­rocz­ny zespół z Michałem Miegoniem i Zbigniewem Wiszniewskim. Wyliczyłem muzy­ków Mùlk, bo na trój­miej­skiej sce­nie każ­dy z nich wal­czy w wadze cięż­kiej. Wszystko jest na swo­im miej­scu w Mulku: pio­sen­ki, cię­żar, melo­die i brzmie­nia. Widać, że nie tyl­ko spo­ro pra­cu­ją, ale też wie­dzą jak pra­co­wać. Moje ulu­bio­ne, mgli­ste sko­ja­rze­nie jest spo­mię­dzy póź­ne­go Something Like Elvis sprzed ponad 20 lat oraz ostat­nie­go Contemporary Noise Ensemble, sprzed lat dwóch, już bez sek­cji dętej.

Do tej czo­łów­ki festi­wa­lu, do ludzi, z któ­rych kon­cer­tów nie chcia­łem wycho­dzić, zali­czam jesz­cze Tomasz Chyła Quintet. Chyba naj­głę­biej z tej czwór­ki sie­dzi w świe­cie jaz­zu, a zeszło­rocz­na pły­ta zespo­łu poszła sze­ro­ko (pły­ta roku w ankie­cie „Jazz Forum”), krą­ży­ła po pod­su­mo­wa­niach, choć mi oso­bi­ście za dużo było wir­tu­oze­rii, też tej skrzyp­co­wej, nie umia­łem wbić się na wyż­szy poziom tej muzy­ki. W Gdańsku mi się odmie­ni­ło, byłem wśród swo­ich. Chyła czu­wał nad tym, żeby każ­dy moment gra­nia był jak naj­lep­szy, zniu­an­so­wa­ny, nie przy­tła­czał. Lider nie poszedł w popi­sy. Zwykle bar­dzo roc­ko­wy jazz kwin­te­tu nabrał wię­cej odcie­ni. Dlaczego to wszyst­ko tak dobrze sie­dzi, pyta­łem, bo to wszyst­ko wykła­dow­cy na aka­de­mii, powie­dział ktoś, a ja pomy­śla­łem – wykła­dow­cy (czy absol­wen­ci), któ­rzy potra­fią się bawić, a przede wszyst­kim słu­cha­ją sie­bie nawza­jem. Skoro było tak dobrze, to doło­żę jesz­cze nazwi­ska: kapi­tal­ny trę­bacz Emil Miszk (The Sonic Syndicate, Bled; pro­wa­dzi Alpaka Records), bły­sko­tli­wy gita­rzy­sta Krzysztof Hadrych (gra w Artificialice z Ciesielskim; rocz­nik 2000), per­ku­si­sta Sławek Koryzno (Bled, Leszek Możdżer Quartet; też Alpaka, któ­rej trze­cim „udzia­łow­cem” jest Tomasz Sadecki) oraz basi­sta (elek­trycz­ny) Konrad Żołnierek (zespół Miszka The Sonic Syndicate).

Znajomo znad morza

W tym miej­scu cof­nę się do czwart­ku, bo para­da trój­miej­skich prze­bo­jów wybra­nych przez Zofię Bartoś i zespół, któ­ry zebra­ła, to było coś pięk­ne­go i bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne­go. Zofia na woka­lu, gita­rze aku­stycz­nej i innych, Przemek Bartoś na basie, Tomasz Koper na bęb­nach, na gita­rach Jakub Zwolan (ta pod­sta­wo­wa czwór­ka cała jest z Alfah Femmes) i Jakub Leonowicz, na kla­wi­szach Tomasz Rafalski (Klawo, Artificialice), na kon­gach Jakub Sautycz (Jazxing). W cza­sie kon­cer­tu dołą­cza­li jesz­cze gita­rzy­ści Jakub i Jan Kozakowie oraz sek­cja dęta – oczy­wi­ście Jan Michał Ciesielski i Dawid Lipka, do tego Alicja Sobstyl (Artificialice, Klawo) na fle­cie. Z mate­ria­łu publi­ko­wa­ne­go (były też rze­czy nie­wy­da­ne!) na prze­strze­ni kil­ku­dzie­się­ciu lat uło­ży­li oni pro­gram „Trójmiejska mło­dzież śpie­wa trój­miej­skie pio­sen­ki” (jak w haśle Niebiesko-Czarnych: „Polska mło­dzież śpie­wa pol­skie piosenki”).

Zaczęli od „Marcello” Kobiet, a skoń­czy­li na „Doskonale tra­cę czas”, śpie­wa­li pio­sen­ki Bóm Wakacje w Rzymie, Top Secret, IMTM i Trzech Koron, spo­ro było mniej zna­nych utwo­rów, ze Ścianki wybra­li „Piosenkę no 3”, tro­chę zapo­mnia­ny, a kapi­tal­ny utwór z pierw­szej pły­ty „Statek kosmicz­ny Ścianka”. To dru­gi album w kata­lo­gu Biodro Records, fir­my Tymona, pierw­szym był „Polovirus”. Kawał histo­rii, ale Kury mia­ły wła­sny kon­cert, więc w czwart­ko­wym reci­ta­lu ich pio­se­nek nie było. Piątym nume­rem w Biodrze sta­ła się dru­ga pły­ta Miłości z Lesterem Bowie, szó­stym debiut Pogodno, dzie­sią­tym – Kobiet... Nawet z publi­ka­cji Biodra dało­by się stwo­rzyć spój­ny mate­riał, bio­rąc pod uwa­gę roz­kwit jaz­zu w Trójmieście i dobrze się mają­cą, wte­dy i dziś, skłon­ność lokal­nych twór­ców do gra­nia piosenek.

Takie for­mo­wa­ne ad hoc skła­dy coś mi przy­po­mi­na­ją. Z festi­wa­lu Spacefest (2011–2019) naj­le­piej zapa­mię­ta­łem corocz­ne, doku­men­to­wa­ne na pły­tach wyda­wa­nych przez Nasiono Records wystę­py zespo­łu Pure Phase Ensemble. Za każ­dym razem zapro­szo­ny­mi do udzia­łu w pro­jek­cie mło­dy­mi pol­ski­mi arty­sta­mi i artyst­ka­mi kie­ro­wał inny muzyk lub muzycz­ka świa­to­we­go for­ma­tu, od Laetitii Sadier, przez Hugo Race’a, Antona Newcombe’a, po Macieja Cieślaka. Po kil­ku dniach pra­cy warsz­ta­to­wej i wspól­ne­go kom­po­no­wa­nia pre­zen­to­wa­li mate­riał na festi­wa­lo­wej sce­nie. Dziewięć edy­cji – dzie­więć kon­cer­tów – osiem płyt. W przy­pad­ku Spacefestu lineu­pu nie ogra­ni­cza­ło kry­te­rium miej­sca dzia­łal­no­ści uczest­ni­czek i uczest­ni­ków. Z muzy­ków z tam­tych lat na Sea You 2024 widzia­łem chy­ba tyl­ko Jakuba Kozaka (PPE 3), w ramach rese­ar­chu zna­la­złem jesz­cze Przemysława Bartosia (PPE 5). Scena się odświe­ża albo prze­su­wa się jej śro­dek ciężkości.

Wróćmy do dobrze brzmią­cej sali w IKM-ie. Takie festi­wa­le i kon­cer­ty słu­żą lokal­nej sce­nie. Gdańsk wyda­je się spe­cja­li­zo­wać w tego rodza­ju dzia­ła­niach inte­gra­cyj­no-pro­mo­cyj­nych. Wprawdzie z opi­sów wyżej i niżej wyni­ka, że nie ist­nie­je w Trójmieście pro­blem z zakła­da­niem nowych zespo­łów, inspi­ru­ją­cy­mi zde­rze­nia­mi este­tyk, ze świa­do­mym dobie­ra­niem muzy­ków pod kon­kret­ne brzmie­nia – ale ich nazwi­ska poda­ję nie bez powo­du. Po pierw­sze, poma­ga to wyobra­zić sobie, co jak brzmi, po dru­gie, poka­zu­je ich wszech­stron­ność i aktyw­ność. Z tego z kolei wyni­ka bez­pro­ble­mo­we przy­go­to­wa­nie kon­cer­tu godzą­ce­go róż­ne gatun­ki i epo­ki, i to w krót­kim czasie.

Co jeszcze? Nene Heroine, Chrust, Kury

W pią­tek z wyko­pem zagra­ła Nene Heroine, jeden z dłu­żej dzia­ła­ją­cych i naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych zespo­łów trój­miej­skie­go rene­san­su jaz­zo­we­go, w któ­rym kró­lu­ją wyra­zi­ste, hipho­po­we ryt­my i bas. Sławek Koryzno z zespo­łu Chyły zno­wu nie bie­rze jeń­ców. (Czy mi się wyda­wa­ło, że na festi­wa­lu ogrom­ną wagę przy­wią­zy­wa­no do nagło­śnie­nia bęb­nów? Po 8 mikro­fo­nów szło na per­ku­sję). Nene jest wła­śnie baso­we i moc­ne, ale też chce grać melo­dyj­nie. Tutaj jest miej­sce na ogło­sze­nie, że zeszło­rocz­ny kon­cert zespo­łu Klawo, któ­ry przy­pi­sał­bym wła­śnie do tego jaz­zo­wo-hipho­po­we­go nur­tu, uka­zał się na pły­cie w Coastline Northern Cuts. Może i z tej edy­cji będzie jakaś pamiątka?

Długo po debiu­cie są tak­że Odet i Szatt, któ­rzy nie prze­ko­na­li mnie for­mu­łą woka­list­ka plus pro­du­cent. Po kon­cer­cie dowie­dzia­łem się, że Odet gra­ła na for­te­pia­nie nie dla ozdo­by i dra­ma­ty­za­cji, tyl­ko dla­te­go, że robi to bar­dzo wyso­kim pozio­mie. Na żywo nie wyda­wał się to nie­zbęd­ny ele­ment. Czekam, aż wykry­sta­li­zu­je się styl duetu, bo na razie nie widzę sko­ku jako­ści w sto­sun­ku do począt­ku lat dzie­sią­tych, gdy takich elek­tro­nicz­no-pio­sen­ko­wych duetów było wie­le, ale nikt nie oka­zał się takim obja­wie­niem i nie roz­wi­nął się tak jak Coals. Oni ponie­kąd zamknę­li dys­ku­sję. Przepadli The Dumplings, znik­nął Xxanaxx, roz­pa­dła się szcze­gól­nie cen­na Rebeka. Ale może nie mam racji, bo Odet i Szatt gra­ją razem już od daw­na i pew­nie pró­bo­wa­li róż­nych estetyk.

Festiwal został sfo­to­gra­fo­wa­ny ze wszyst­kich stron. Na sce­nie roc­ku­ją Tomasz Ziętek i Przemysław Bartoś. Fot. Jacek Świąder

Powrót do prze­szło­ści zapew­nił słu­chacz­kom i słu­cha­czom Chrust – kie­dyś bia­ły śpiew był bar­dzo mod­ny w nie­za­lu, podob­nie jak lokal­ne kom­bi­na­cje ludo­wych tema­tów z gatun­ka­mi współ­cze­sny­mi, jak pop, jazz czy zwłasz­cza metal. Trio Małgorzaty Oleszczuk, Karola Konopa i Dariusza Mrozka (wiem, bo mie­li wizy­tów­ki z kon­tak­ta­mi i namia­ra­mi na miej­sca w sie­ci, gdzie moż­na ich posłu­chać) do śpie­wu doda­je moc­ną elek­tro­ni­kę, ma to wykop, zawie­ra pew­ną iro­nicz­ną prze­sa­dę wska­zu­ją­cą na zdro­we podej­ście do gra­nia. Widać, że wie­dzą, co chcą robić na sce­nie, i publicz­ność kupu­je ich ener­gię, wygląd, obec­ność. Duże kon­cer­ty ich nie peszą.

Zaczynam się zasta­na­wiać, czy to może nie sala GTS‑u „gra moc­no”, a nie arty­ści, bo nie­po­ko­ją­co czę­sto to wra­że­nie i wyra­że­nie powta­rzam. Przy dużej gło­śno­ści dźwięk z głów­nej sce­ny zle­wał się w kulę jazgo­tu, nawet na środ­ku sali. To było wyraź­ne, gdy odwie­dzi­łem Titanic Sea Moon, z któ­rym tym razem w trans nie wpa­dłem – sala jakoś im nie posłu­ży­ła, może komuś w zespo­le zabra­kło kon­cen­tra­cji, godzi­na była za wcze­sna. Droga repe­ty­cji tym razem pro­wa­dzi­ła (mnie) doni­kąd. Nastoletni metal 8 Minute Agony trak­tu­ję jak przy­jem­ną cie­ka­wost­kę, Tomka Makowieckiego jak gwiaz­dę. Nie widzia­łem kwin­te­tu Magdy Kuraś, moc­no fol­ko­wej odsło­ny tego, co zwy­kle robi Alpaka Records, wydaw­ca Nene Heroine, Siema Ziemia, rze­czy Emila Miszka i Tomasza Chyły, ale myślę, że źle brzmią­ca mała sala w piw­ni­cy i nie mogła oddać im sprawiedliwości.

W sobo­tę cze­ka­łem, w sumie nie­po­trzeb­nie, na Bieliznę, któ­ra po zagra­niu dwóch sta­rych nume­rów (super) zaczę­ła przed­sta­wiać nie­opu­bli­ko­wa­ną jesz­cze pły­tę. Piętą achil­le­so­wą tego zespo­łu jest popi­su­ją­cy się bez potrze­by basi­sta, bo gita­ry gra­ją świet­nie, a Jarek Janiszewski jest w dobrej for­mie wokal­nej. Niestety, nowe tek­sty są poli­tycz­ne, wyra­ża­ją sprze­ciw wobec PiS‑u, brzmią tro­chę koder­sko. Nie ma już śla­du po daw­nych tek­stach Bielizny, gdy miłość, nadzie­ję, awans spo­łecz­ny uda­wa­ło się opo­wie­dzieć histo­ria­mi jak baj­ki (patrz wyżej), śmie­chem przez łzy, bra­ku­je dwu­znacz­no­ści. Naprawdę trud­no jest napi­sać coś dobre­go o spra­wach ważnych.

Kury mnie zawio­dły, to zna­czy Tymon nawa­lił. Nie było go ponoć na pró­bie, a jak już wyszedł na sce­nę i, trwo­niąc minu­ty kon­cer­tu, się dostro­ił, to i tak oka­zał się wpie­nio­ny nie wia­do­mo na co. Szymon Burnos, Jacek Prościński (wh0 wh0, LLovage, Hinode Tapes) oraz star­si w tym towa­rzy­stwie Olaf Deriglasoff i Piotr Pawlak dali z sie­bie wszyst­ko. Uwielbiam, jak intro­wer­tycz­ny Picia jara się grą na gicie, i jarał się. Profesor Jerzy Mazzoll (oka­za­ło się, że z Bydgoszczy wpusz­cza­ją na sce­nę) pró­bo­wał wspie­rać Rycha, roz­luź­nić go, ale też na nic. Dla publicz­no­ści było jasne, że Tymon odwa­la dżo­ba. Szanuję jego osią­gnię­cia, ale nie sza­nu­ję lide­rów, któ­rzy na sce­nie szu­ka­ją akor­dów i któ­rym trze­ba przy­po­mi­nać tek­sty pio­se­nek. Chyba dole­ga mi czy­sty zachwyt kon­cer­tem z Inside Seaside pół roku wcze­śniej, gdy na sce­nie zmie­ścił się chy­ba każ­dy woka­li­sta śpie­wa­ją­cy na „Polovirusie”. Było uro­czy­ście i prza­śnie – czy­li pięknie.

Z zacie­ka­wie­niem, ale bez satys­fak­cji obser­wo­wa­łem meta­lo­wą Somę, „rap z Matarni” Świtały i Stasa – deli­kat­ny i bar­dzo mło­dy hip-hop – a tak­że pio­sen­ki Sary Kordowskiej, cie­ka­we muzycz­nie, ale tek­sto­wo jesz­cze pomię­dzy nie­złą ideą a jakimś nie­wy­da­rze­niem. Czuję domi­na­cję woka­list­ki w zespo­le i jakąś nie­pew­ność (lub nie­do­sta­tek kre­atyw­no­ści) muzy­ków. Kordowska była od Świtały i Stasa znacz­nie bar­dziej pro­fe­sjo­nal­na na sce­nie (wize­ru­nek, aran­ża­cje), ale jesz­cze szu­ka publicz­no­ści dla moim zda­niem splą­ta­nych pio­se­nek. Najbardziej żału­ję Lasów (Prościński i Stendek), któ­re koń­czy­ły festi­wal o pół­no­cy w sobo­tę, ale oprócz obaw, że sala nie ucią­gnie kon­cer­tu, nie byłem w sta­nie przy­jąć jesz­cze wię­cej dźwięków.

A w ogó­le to marzy mi się – sko­ro już Gdańsk ładu­je kasę w kon­cer­ty lokal­nych zespo­łów – żeby ci arty­ści mie­li oka­zję wystą­pić co jakiś czas też przed mniej obe­zna­ną z nimi publicz­no­ścią. Koszalin, Szczecin, Gorzów, Zielona Góra, i dalej w Polskę. Taka tra­sa, umow­nie, Gdańskie Granko – to było­by coś!

Czy Wenecja jest Gdańskiem południa

WWW. Wszędzie widzę woj­nę. Zajrzałem do księ­gar­ni Tajne Komplety na Długiej spraw­dzić ofer­tę ukra­iń­skich ksią­żek. Wyszedłem z wyda­ną nie­daw­no przez KEW moder­ni­stycz­ną (powie­dział­bym, że pre­po­st­mo­der­ni­stycz­ną, ale nie powiem) powie­ścią Mike’a Johannsena „Podróż uczo­ne­go dok­to­ra Leonarda i jego przy­szłej kochan­ki, prze­pięk­nej Alcesty, do Szwajcarii Słobodzkiej” oraz z pły­tą Zgniłości sprzed sied­miu lat. Ze Świetlickim gra na niej cały skład Ńoko, a do tego wybit­ny pia­ni­sta Michał Wandzilak, któ­ry w zeszłym roku wydał solo­wy debiut (wszy­scy gra­ją też z Tymonem – oprócz Sadowskiego, za to z Gałązką).

W przed­sion­ku księ­gar­ni trwa maleń­ka wysta­wa, któ­ra była tam już w listo­pa­dzie, gdy przy­je­cha­łem na Inside Seaside, bar­dziej gwiaz­dor­ski, mię­dzy­na­ro­do­wy festi­wal tego same­go orga­ni­za­to­ra co Sea You. Ta pra­ca czy wysta­wa nazy­wa się „Yes, we came to take your tol­stoys away” i doty­czy słyn­nej rosyj­skiej pod­mia­ny – wci­ska­nia pod­bi­tym naro­dom (np. w szko­łach) pło­dów rze­ko­mo wiel­kiej kul­tu­ry rosyj­skiej, żeby pod­mie­ni­ły one ich wła­sne tek­sty kul­tu­ry, czę­sto bar­dziej ory­gi­nal­ne i nowo­cze­sne. Czy napaść czy­tel­ni­ków Tołstoja, Dostojewskiego, Puszkina na Ukrainę to wystar­cza­ją­co dobry powód, by prze­stać czy­tać ich książ­ki? Czy w takiej sytu­acji nastą­pi śmierć świa­to­wej lite­ra­tu­ry? Towarzyszący tej pra­cy esej to pali­wo dla myśli.

Autorem jest Andrij Dostlijew (Andrii Dostliev), któ­re­go pozna­łem mię­dzy jed­nym festi­wa­lem a dru­gim, miesz­ka z żoną Lią w Poznaniu. Dostlijewowie wygra­li kon­kurs na pawi­lon ukra­iń­ski na tego­rocz­nym Biennale Sztuki w Wenecji. Oboje są świet­ny­mi, uważ­ny­mi arty­sta­mi, któ­rzy potra­fią dzia­łać na tere­nie, gdzie gra­ni­ce mię­dzy wyso­kim a niskim, powa­gą a śmiesz­no­ścią są cien­kie. Przewrotni, wymy­ka­ją­cy się kla­sy­fi­ka­cji, pomy­sło­wi. Sprawdźcie, co robią Lia i Andrij, bo na trój­miej­skiej muzy­ce życie się nie kończy.

 

Podobne wpisy

Leave a Reply