Lokalna scena jest tak mocna jak liczba publiczności, którą jest w stanie przyciągnąć. Festiwal Sea You oprócz prezentacji młodej muzyki z Trójmiasta okazał się dowodem siły i różnorodności muzycznego środowiska oraz zaufania, jakim darzą je słuchacze.
Połączony z konferencją festiwal Sea You odwiedzam dopiero w trzeciej edycji. Rzecz dzieje się w Gdańsku, w Teatrze Szekspirowskim zwanym przez lokalsów GTS-em, i składa się z dwóch wieczorów koncertów na dwóch scenach. Artyści grają w formule showcase’owej, max 45 minut. Nietrudno, żeby dostrzec specyficzną energię imprezy. Dofinansowany przez miasto Gdańsk festiwal prezentuje lokalne zespoły, bez odstępstw nawet w przypadku gwiazd – najdalej chyba ze Słupska. Konsekwencją jest to, że muzycy z Trójmiasta traktują Sea You jako swoje święto, są u siebie i wśród swoich. Czy publiczność, mając ich na co dzień, jest zainteresowana takim festiwalem? Frekwencja wskazuje, że bardzo.
Dzień przed główną częścią festiwalu, w czwartek, w Instytucie Kultury Miejskiej (obecna siedziba tej miejskiej instytucji przy Targu Rakowym otworzyła się jakieś pół roku temu) był jeszcze darmowy koncert „Trójmiejska scena gra trójmiejskie piosenki”, a czas przed nim umiliły dwa panele dyskusyjne. Taki dodatkowy dzień, oby na stałe. Przyszłem wcześniej, gdyż nie miałem co robić? Jeden z tych paneli prowadziłem, więc siłą rzeczy i ja umiliłem, a było komu, bo już na pierwszą rozmowę o 17.30 o byciu zawodowym muzykiem (prowadziła Ola Budka z Radia 357) przyszła masa zainteresowanych. Szybko nie bardzo było gdzie się dosiąść. Później moja rozmowa i koncert.
Wszystkie panele będą publikowane jako materiały wideo, będzie więc czas spojrzeć krytycznie na to, co się udało, a co nie, i nadrobienie nieobejrzanych rozmów (trwały przez kolejne dwa dni). Oficjalnych zdjęć z festiwalu już dziś jest co niemiara. Tu chciałem przede wszystkim napisać o koncertach, które widziałem choć w części.
Czwórka to magiczna liczba, czyli najlepsze koncerty
W piątek widziałem w całości lub prawie całości koncerty zespołów Żółw i Ńoko. Pierwszy grał hardcore rodem ze Wschodniego Wybrzeża, energetyczny, pozytywny i skoczny. Przypomniały mi się czasy chodzenia na harkory i strejtedże w czasach liceum. W Polsce, o ile wiem, nie ma Wybrzeża Wschodniego, są Frombork i Krynica Morska, a mi chodzi o amerykańskie. Potrzebuję takich zespołów jak Żółw, nie budujących oblężoną twierdzę, tylko kultywujących wspólnotę, zabawę i robienie swojej roboty (czyli np. podróżowanie SKM). Wizualnie trochę Idles: różnorodność, skejtowość, perkusista jak z Jarocina ’83 (bardzo dobry), muzycznie bywało pod Bad Brains. Miejcie się na baczności, „pod koniec kwietnia światło dzienne ujrzy ich debiutancki album”.
Ńoko, też kwartet, na froncie ma saksofonistę Michała Jana Ciesielskiego (Quantum Trio, nagrał m.in. album „Screens” z Immortal Onion) i trębacza Dawida Lipkę (Bizarre Penguin; będę podawał w nawiasach niektóre zespoły muzyków). Wydaje się, że to Ciesielski przewodzi, ale niepoślednią rolę w Ńoko odgrywa bębniarz Tomasz Koper (Alfah Femmes, Jazxing Live), który działa jak maszyna – gra równo, pewnie, głośno i operuje na szybkich tempach. Drum’n’bassowe kawałki zrobiły na mnie ogromne wrażenie i dały sporo przyjemności, a z czasem okazało się, że Koper miewa też okazję, żeby trochę pomalować, zejść z drogi beatu. Czwarty na scenie Maciej Sadowski (Dead Vistula, LowBow) grał na kontrabasie, czasem przetworzonym w generator pięknych zgrzytów, i moogu, tworząc niezbędny w Ńoko fundament dla skłonnych do szaleństw dętych i nieubłaganie gęsto bijącego perkusisty. Zwiewne, kojarzące się z Dalekim Wschodem stroje muzyków były raczej zabawne niż dostojne, ale gdy Ciesielski w rozwianym płaszczyku stanął na tle reflektora, okazały się bardzo fotogeniczne.
Za bohaterów dnia drugiego uważam Mùlk, dynamiczny skład grający momentami nowofalowo, popowo, hardcorowo, a i hip-hop z postrockiem i noise’em da się tam usłyszeć. Piszą o swojej płycie „Dwa”, że jest hołdem dla NWA, bardzo mi odpowiada takie podejście do sprawy. Opisuję tych sześciu ludzi ze zdjęć. Charyzmatyczny, piszący oryginalne teksty wokalista o wyglądzie zbliżonym do młodego Zygmunta Staszczyka nazywa się Bolo ù Gibner. Na gitarach grają Marcin Gałązka i Jakub Leonowicz, na basie Przemek Bartoś, na bębnach Łukasz Kumański, a na klawiszach gościnnie, podobnie jak na płycie, niesamowity Szymon Burnos (kiedy Szymon gra na stojąco, wiadomo, że będzie grubo). Oprócz Leonowicza i Gibnera wszyscy są w zespole Tomasza Ziętka, którego koncert też widziałem. Była to rzecz z przeszłości, stonesowska – chciałoby się powiedzieć, że Dylan też słuchał Elvisa – aż zatęskniłem za bardziej bitelsowskim The Fruitcakes.
Słowo o Burnosie, którego w innych zespołach (jak Kury) wyróżnia zmysł do improwizacji i techniczna biegłość, a w gitarowym Mùlku, gdzie nie jest wiodącą postacią, pokazuje, jak łatwo przychodzi mu żonglowanie nieoczywistymi brzmieniami klawiszy. Intryguje mnie jego nowy, tegoroczny zespół z Michałem Miegoniem i Zbigniewem Wiszniewskim. Wyliczyłem muzyków Mùlk, bo na trójmiejskiej scenie każdy z nich walczy w wadze ciężkiej. Wszystko jest na swoim miejscu w Mulku: piosenki, ciężar, melodie i brzmienia. Widać, że nie tylko sporo pracują, ale też wiedzą jak pracować. Moje ulubione, mgliste skojarzenie jest spomiędzy późnego Something Like Elvis sprzed ponad 20 lat oraz ostatniego Contemporary Noise Ensemble, sprzed lat dwóch, już bez sekcji dętej.
Do tej czołówki festiwalu, do ludzi, z których koncertów nie chciałem wychodzić, zaliczam jeszcze Tomasz Chyła Quintet. Chyba najgłębiej z tej czwórki siedzi w świecie jazzu, a zeszłoroczna płyta zespołu poszła szeroko (płyta roku w ankiecie „Jazz Forum”), krążyła po podsumowaniach, choć mi osobiście za dużo było wirtuozerii, też tej skrzypcowej, nie umiałem wbić się na wyższy poziom tej muzyki. W Gdańsku mi się odmieniło, byłem wśród swoich. Chyła czuwał nad tym, żeby każdy moment grania był jak najlepszy, zniuansowany, nie przytłaczał. Lider nie poszedł w popisy. Zwykle bardzo rockowy jazz kwintetu nabrał więcej odcieni. Dlaczego to wszystko tak dobrze siedzi, pytałem, bo to wszystko wykładowcy na akademii, powiedział ktoś, a ja pomyślałem – wykładowcy (czy absolwenci), którzy potrafią się bawić, a przede wszystkim słuchają siebie nawzajem. Skoro było tak dobrze, to dołożę jeszcze nazwiska: kapitalny trębacz Emil Miszk (The Sonic Syndicate, Bled; prowadzi Alpaka Records), błyskotliwy gitarzysta Krzysztof Hadrych (gra w Artificialice z Ciesielskim; rocznik 2000), perkusista Sławek Koryzno (Bled, Leszek Możdżer Quartet; też Alpaka, której trzecim „udziałowcem” jest Tomasz Sadecki) oraz basista (elektryczny) Konrad Żołnierek (zespół Miszka The Sonic Syndicate).
Znajomo znad morza
W tym miejscu cofnę się do czwartku, bo parada trójmiejskich przebojów wybranych przez Zofię Bartoś i zespół, który zebrała, to było coś pięknego i bardzo charakterystycznego. Zofia na wokalu, gitarze akustycznej i innych, Przemek Bartoś na basie, Tomasz Koper na bębnach, na gitarach Jakub Zwolan (ta podstawowa czwórka cała jest z Alfah Femmes) i Jakub Leonowicz, na klawiszach Tomasz Rafalski (Klawo, Artificialice), na kongach Jakub Sautycz (Jazxing). W czasie koncertu dołączali jeszcze gitarzyści Jakub i Jan Kozakowie oraz sekcja dęta – oczywiście Jan Michał Ciesielski i Dawid Lipka, do tego Alicja Sobstyl (Artificialice, Klawo) na flecie. Z materiału publikowanego (były też rzeczy niewydane!) na przestrzeni kilkudziesięciu lat ułożyli oni program „Trójmiejska młodzież śpiewa trójmiejskie piosenki” (jak w haśle Niebiesko-Czarnych: „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”).
Zaczęli od „Marcello” Kobiet, a skończyli na „Doskonale tracę czas”, śpiewali piosenki Bóm Wakacje w Rzymie, Top Secret, IMTM i Trzech Koron, sporo było mniej znanych utworów, ze Ścianki wybrali „Piosenkę no 3”, trochę zapomniany, a kapitalny utwór z pierwszej płyty „Statek kosmiczny Ścianka”. To drugi album w katalogu Biodro Records, firmy Tymona, pierwszym był „Polovirus”. Kawał historii, ale Kury miały własny koncert, więc w czwartkowym recitalu ich piosenek nie było. Piątym numerem w Biodrze stała się druga płyta Miłości z Lesterem Bowie, szóstym debiut Pogodno, dziesiątym – Kobiet... Nawet z publikacji Biodra dałoby się stworzyć spójny materiał, biorąc pod uwagę rozkwit jazzu w Trójmieście i dobrze się mającą, wtedy i dziś, skłonność lokalnych twórców do grania piosenek.
Takie formowane ad hoc składy coś mi przypominają. Z festiwalu Spacefest (2011–2019) najlepiej zapamiętałem coroczne, dokumentowane na płytach wydawanych przez Nasiono Records występy zespołu Pure Phase Ensemble. Za każdym razem zaproszonymi do udziału w projekcie młodymi polskimi artystami i artystkami kierował inny muzyk lub muzyczka światowego formatu, od Laetitii Sadier, przez Hugo Race’a, Antona Newcombe’a, po Macieja Cieślaka. Po kilku dniach pracy warsztatowej i wspólnego komponowania prezentowali materiał na festiwalowej scenie. Dziewięć edycji – dziewięć koncertów – osiem płyt. W przypadku Spacefestu lineupu nie ograniczało kryterium miejsca działalności uczestniczek i uczestników. Z muzyków z tamtych lat na Sea You 2024 widziałem chyba tylko Jakuba Kozaka (PPE 3), w ramach researchu znalazłem jeszcze Przemysława Bartosia (PPE 5). Scena się odświeża albo przesuwa się jej środek ciężkości.
Wróćmy do dobrze brzmiącej sali w IKM-ie. Takie festiwale i koncerty służą lokalnej scenie. Gdańsk wydaje się specjalizować w tego rodzaju działaniach integracyjno-promocyjnych. Wprawdzie z opisów wyżej i niżej wynika, że nie istnieje w Trójmieście problem z zakładaniem nowych zespołów, inspirującymi zderzeniami estetyk, ze świadomym dobieraniem muzyków pod konkretne brzmienia – ale ich nazwiska podaję nie bez powodu. Po pierwsze, pomaga to wyobrazić sobie, co jak brzmi, po drugie, pokazuje ich wszechstronność i aktywność. Z tego z kolei wynika bezproblemowe przygotowanie koncertu godzącego różne gatunki i epoki, i to w krótkim czasie.
Co jeszcze? Nene Heroine, Chrust, Kury
W piątek z wykopem zagrała Nene Heroine, jeden z dłużej działających i najbardziej oryginalnych zespołów trójmiejskiego renesansu jazzowego, w którym królują wyraziste, hiphopowe rytmy i bas. Sławek Koryzno z zespołu Chyły znowu nie bierze jeńców. (Czy mi się wydawało, że na festiwalu ogromną wagę przywiązywano do nagłośnienia bębnów? Po 8 mikrofonów szło na perkusję). Nene jest właśnie basowe i mocne, ale też chce grać melodyjnie. Tutaj jest miejsce na ogłoszenie, że zeszłoroczny koncert zespołu Klawo, który przypisałbym właśnie do tego jazzowo-hiphopowego nurtu, ukazał się na płycie w Coastline Northern Cuts. Może i z tej edycji będzie jakaś pamiątka?
Długo po debiucie są także Odet i Szatt, którzy nie przekonali mnie formułą wokalistka plus producent. Po koncercie dowiedziałem się, że Odet grała na fortepianie nie dla ozdoby i dramatyzacji, tylko dlatego, że robi to bardzo wysokim poziomie. Na żywo nie wydawał się to niezbędny element. Czekam, aż wykrystalizuje się styl duetu, bo na razie nie widzę skoku jakości w stosunku do początku lat dziesiątych, gdy takich elektroniczno-piosenkowych duetów było wiele, ale nikt nie okazał się takim objawieniem i nie rozwinął się tak jak Coals. Oni poniekąd zamknęli dyskusję. Przepadli The Dumplings, zniknął Xxanaxx, rozpadła się szczególnie cenna Rebeka. Ale może nie mam racji, bo Odet i Szatt grają razem już od dawna i pewnie próbowali różnych estetyk.
Powrót do przeszłości zapewnił słuchaczkom i słuchaczom Chrust – kiedyś biały śpiew był bardzo modny w niezalu, podobnie jak lokalne kombinacje ludowych tematów z gatunkami współczesnymi, jak pop, jazz czy zwłaszcza metal. Trio Małgorzaty Oleszczuk, Karola Konopa i Dariusza Mrozka (wiem, bo mieli wizytówki z kontaktami i namiarami na miejsca w sieci, gdzie można ich posłuchać) do śpiewu dodaje mocną elektronikę, ma to wykop, zawiera pewną ironiczną przesadę wskazującą na zdrowe podejście do grania. Widać, że wiedzą, co chcą robić na scenie, i publiczność kupuje ich energię, wygląd, obecność. Duże koncerty ich nie peszą.
Zaczynam się zastanawiać, czy to może nie sala GTS‑u „gra mocno”, a nie artyści, bo niepokojąco często to wrażenie i wyrażenie powtarzam. Przy dużej głośności dźwięk z głównej sceny zlewał się w kulę jazgotu, nawet na środku sali. To było wyraźne, gdy odwiedziłem Titanic Sea Moon, z którym tym razem w trans nie wpadłem – sala jakoś im nie posłużyła, może komuś w zespole zabrakło koncentracji, godzina była za wczesna. Droga repetycji tym razem prowadziła (mnie) donikąd. Nastoletni metal 8 Minute Agony traktuję jak przyjemną ciekawostkę, Tomka Makowieckiego jak gwiazdę. Nie widziałem kwintetu Magdy Kuraś, mocno folkowej odsłony tego, co zwykle robi Alpaka Records, wydawca Nene Heroine, Siema Ziemia, rzeczy Emila Miszka i Tomasza Chyły, ale myślę, że źle brzmiąca mała sala w piwnicy i nie mogła oddać im sprawiedliwości.
W sobotę czekałem, w sumie niepotrzebnie, na Bieliznę, która po zagraniu dwóch starych numerów (super) zaczęła przedstawiać nieopublikowaną jeszcze płytę. Piętą achillesową tego zespołu jest popisujący się bez potrzeby basista, bo gitary grają świetnie, a Jarek Janiszewski jest w dobrej formie wokalnej. Niestety, nowe teksty są polityczne, wyrażają sprzeciw wobec PiS‑u, brzmią trochę kodersko. Nie ma już śladu po dawnych tekstach Bielizny, gdy miłość, nadzieję, awans społeczny udawało się opowiedzieć historiami jak bajki (patrz wyżej), śmiechem przez łzy, brakuje dwuznaczności. Naprawdę trudno jest napisać coś dobrego o sprawach ważnych.
Kury mnie zawiodły, to znaczy Tymon nawalił. Nie było go ponoć na próbie, a jak już wyszedł na scenę i, trwoniąc minuty koncertu, się dostroił, to i tak okazał się wpieniony nie wiadomo na co. Szymon Burnos, Jacek Prościński (wh0 wh0, LLovage, Hinode Tapes) oraz starsi w tym towarzystwie Olaf Deriglasoff i Piotr Pawlak dali z siebie wszystko. Uwielbiam, jak introwertyczny Picia jara się grą na gicie, i jarał się. Profesor Jerzy Mazzoll (okazało się, że z Bydgoszczy wpuszczają na scenę) próbował wspierać Rycha, rozluźnić go, ale też na nic. Dla publiczności było jasne, że Tymon odwala dżoba. Szanuję jego osiągnięcia, ale nie szanuję liderów, którzy na scenie szukają akordów i którym trzeba przypominać teksty piosenek. Chyba dolega mi czysty zachwyt koncertem z Inside Seaside pół roku wcześniej, gdy na scenie zmieścił się chyba każdy wokalista śpiewający na „Polovirusie”. Było uroczyście i przaśnie – czyli pięknie.
Z zaciekawieniem, ale bez satysfakcji obserwowałem metalową Somę, „rap z Matarni” Świtały i Stasa – delikatny i bardzo młody hip-hop – a także piosenki Sary Kordowskiej, ciekawe muzycznie, ale tekstowo jeszcze pomiędzy niezłą ideą a jakimś niewydarzeniem. Czuję dominację wokalistki w zespole i jakąś niepewność (lub niedostatek kreatywności) muzyków. Kordowska była od Świtały i Stasa znacznie bardziej profesjonalna na scenie (wizerunek, aranżacje), ale jeszcze szuka publiczności dla moim zdaniem splątanych piosenek. Najbardziej żałuję Lasów (Prościński i Stendek), które kończyły festiwal o północy w sobotę, ale oprócz obaw, że sala nie uciągnie koncertu, nie byłem w stanie przyjąć jeszcze więcej dźwięków.
A w ogóle to marzy mi się – skoro już Gdańsk ładuje kasę w koncerty lokalnych zespołów – żeby ci artyści mieli okazję wystąpić co jakiś czas też przed mniej obeznaną z nimi publicznością. Koszalin, Szczecin, Gorzów, Zielona Góra, i dalej w Polskę. Taka trasa, umownie, Gdańskie Granko – to byłoby coś!
Czy Wenecja jest Gdańskiem południa
WWW. Wszędzie widzę wojnę. Zajrzałem do księgarni Tajne Komplety na Długiej sprawdzić ofertę ukraińskich książek. Wyszedłem z wydaną niedawno przez KEW modernistyczną (powiedziałbym, że prepostmodernistyczną, ale nie powiem) powieścią Mike’a Johannsena „Podróż uczonego doktora Leonarda i jego przyszłej kochanki, przepięknej Alcesty, do Szwajcarii Słobodzkiej” oraz z płytą Zgniłości sprzed siedmiu lat. Ze Świetlickim gra na niej cały skład Ńoko, a do tego wybitny pianista Michał Wandzilak, który w zeszłym roku wydał solowy debiut (wszyscy grają też z Tymonem – oprócz Sadowskiego, za to z Gałązką).
W przedsionku księgarni trwa maleńka wystawa, która była tam już w listopadzie, gdy przyjechałem na Inside Seaside, bardziej gwiazdorski, międzynarodowy festiwal tego samego organizatora co Sea You. Ta praca czy wystawa nazywa się „Yes, we came to take your tolstoys away” i dotyczy słynnej rosyjskiej podmiany – wciskania podbitym narodom (np. w szkołach) płodów rzekomo wielkiej kultury rosyjskiej, żeby podmieniły one ich własne teksty kultury, często bardziej oryginalne i nowoczesne. Czy napaść czytelników Tołstoja, Dostojewskiego, Puszkina na Ukrainę to wystarczająco dobry powód, by przestać czytać ich książki? Czy w takiej sytuacji nastąpi śmierć światowej literatury? Towarzyszący tej pracy esej to paliwo dla myśli.
Autorem jest Andrij Dostlijew (Andrii Dostliev), którego poznałem między jednym festiwalem a drugim, mieszka z żoną Lią w Poznaniu. Dostlijewowie wygrali konkurs na pawilon ukraiński na tegorocznym Biennale Sztuki w Wenecji. Oboje są świetnymi, uważnymi artystami, którzy potrafią działać na terenie, gdzie granice między wysokim a niskim, powagą a śmiesznością są cienkie. Przewrotni, wymykający się klasyfikacji, pomysłowi. Sprawdźcie, co robią Lia i Andrij, bo na trójmiejskiej muzyce życie się nie kończy.