Jakub Ziołek solo – tego przez dłuższy czas nie było. Osiem nowych utworów Ervy niesie więcej melodii niż ostatnie T’ien Lai, i jeszcze nową melancholię. Muzyczny obraz teraźniejszości się dopełnił.
Lata dziesiąte przyniosły polskiej muzyce grono kreatywnych oryginałów, a gdyby pokusić się o ich listę, miejsce w pierwszej linijkach należy się niewątpliwie Jakubowi Ziołkowi. Przewodnia siła kolektywów Milieu L’Acéphale i Brutality Garden, twórca lub współtwórca nagrań T’ien Lai, Starej Rzeki, różnych odsłon Alamedy, Kapital, Innercity Ensemble, Hokei, Eda Wooda (to chyba jeszcze w latach zerowych) robi dziś trochę co innego. W kolejnych przedsięwzięciach zajmuje nie tylko miejsce muzyka czy kompozytora, ale też autora koncepcji, pomysłodawcy składów i brzmień.
Może to wyglądać na opis dyktatora, ale chodzi o coś przeciwnego – zamiast wszystkowiedzącego lidera dzisiaj bardziej potrzebny jest ktoś ze zdolnością do nieokiełznanej spekulacji, eksperymentu, otwarty na nieoczywiste pomysły. W ostatnich latach coraz wyraźniej odsłania się pozycja Ziołka jako kuratora zderzeń niezwykłych, nieokrzepłych jeszcze w Polsce brzmień czy muzyk z nieoczywistych części świata. Tym właśnie zajmuje się label Ziołka – Brutality Garden. Jego wyrazista tożsamość jest parasolem dla tak wszechstronnych i płodnych artystów jak Krzysztof „Freeze” Ostrowski i Robert Skrzyński. Ale gdy autorską solową płytę wydaje Jakub Ziołek, mamy do czynienia z wielkim wydarzeniem.
Nowa epka Ervy (to pseudonim Ziołka) „Virtual P. 02” jest kontynuacją czy odpryskiem ostatniej płyty zespołu T’ien Lai „Natury 02” – tak przedstawia ją autor. Tamta, wydana ledwie w październiku, istotnie wydaje się czymś pełniejszym i domkniętym, dosłownie bardziej klaustrofobicznym. Daje dużą satysfakcję ze słuchania, ale wiele wymaga, momentami przytłacza. „Virtual P. 02” trwa mniej więcej tyle samo – oba nagrania mogłyby być dwiema stronami jednej płyty – ale zawiera utwory krótsze, bardziej ulotne i zostawia mnie z wrażeniem większej różnorodności.
Brzmienie przypominające fujarkę, jakiś dęty instrument drewniany, gra w „Zenicie” bardzo melodyjny refren, a wśród zapewne kilkudziesięciu dźwięków wyznaczających rytm jest kilka-kilkanaście „głosów” czy raczej zamienionych w rytm sylab o różnej wysokości dźwięku. Wszystko otaczają basowe uderzenia. W innych utworach sample wokalne czy pseudowokalne są dłuższe i bywają melodyjne. Jednak najbardziej lubię na tej płycie dźwięki mniej oczywiste nawet w polskim undergroundzie, te właśnie niby-dmuchane, metalicznie dzwoniące lub zgrzytliwe („RZCZWSTS”). Wyobrażam sobie instrumenty, z których mogłyby się wydobyć te dźwięki. Gdybym miał podsunąć jeden utwór do posłuchania, byłby to pewnie „Po nas”, bo jest zarazem intensywny i pełen powietrza, ostry i melancholijny, jest w nim dłuższa wokaliza. Za każdym razem zastanawiam się, ile w tym ludzkiego głosu, ile nie przetworzenia, ale złudzenia – do tego inspiruje mnie ten minialbum, do zadumy nad pięknem ułudy.
Umyślnie nie pozuję tutaj na specjalistę od szybko mutujących pod różnymi wpływami gatunków, do których odwołuje się Ziołek. Pamiętam baille funk sprzed jakichś 20 lat i nie podejmuję się wyznaczania, jaki utwór jest czystym, zabrudzonym albo skoślawionym dzieckiem tego gatunku. O inspiracjach i zamierzeniach artysty można przeczytać na bandcampie, który daje też możliwość odsłuchu materiału i kupienia plików. Rzucę tylko, że warto namyślić się nad tym, skąd biorą się te różne muzyki, czyje są, jaki mają kolor i skąd wywodzą rytmy.
Zetknąłem się z głosem, że festiwalowe nieobecności Jakuba Ziołka czy T’ien Lai mogą wynikać z tego, że muzyka globalnego Południa jest tu inspiracją dla muzyki nagrywanej na Północy, a nie odwrotnie. Że oto my białasi żywimy się czymś, co wymyślili zupełnie niezamożni ludzie w biedniejszych regionach świata. Teoria festiwalowa wydaje się absurdem, odpowiedź jest prostsza – ta muzyka nie jest na razie przebojem, trudno na niej zarobić, a jej twórcy nie siedzą w Berlinie, Londynie czy Amsterdamie, przez stulecia centrach światowego kolonializmu, gdzie dzisiaj poważnym białym producentom wolno, czego dusza zapragnie; polscy konkowcy siedzą w Warszawie i okolicach. Mało sexy.
Nie robię tu rozróżnienia. Żyjemy w miksującej się stale globalnej popkulturze, gdzie rzeczy przychodzą i odchodzą, a gdyby spojrzeć na to z nieco dalszej perspektywy – przepływają, dokąd zechcą. Poszczególny ludzki duch, który chce wędrować ponad oceanami i granicami, robi to z szacunkiem dla innych, jest dla mnie cenny. Bardziej niż blockbustery produkowane przez wielkie korporacje, niby to będące platformą progresywnych wartości, ale może nie odpływajmy od tematu dalej niż warto.
Słucham „Virtual P. 02” od wielu dni i czuję się już oswojony. Ta muzyka pozostaje w relacji z dzisiejszą rzeczywistością, gdzie dostępne jest niemal wszystko, a przynajmniej (tańszy, prostszy) zamiennik wszystkiego, jak w aptece czy sklepie z chińskimi ciuchami. Tymczasowość i prowizorka nie tylko tych zamienników, cień zagłady wszystkiego, co znamy, jest częścią życia. Najistotniejsza w utworach Ervy jest jednak moim zdaniem to, jak rzeczy dzieją się niepostrzeżenie i na chwilę: atomowa ruchliwość, łączliwość i odpadanie. Tak przynajmniej mi się tego słucha.
ggg