Nigdym był fan Conora Obersta, spodziewałem się zatem, że sobie poużywam na kolejnym w czasach najnowszych powrocie (w przypadku Bright Eyes po 9 latach) do grania z okazji pustej kiesy. Ale nie.
Conor zrobił mi psikusa oraz sprawił niespodziankę, w dodatku z kolegami (Mike Mogis i Nate Walcott), bo mieli oni podobno walny udział w stworzeniu tej płyty w takiej formie. Zespół wrócił jako jeszcze bardziej zgrany zespół, rzadko bywała sytuacja. Nowe piosenki mają ręce i nogi, to znaczy są melodyjne, ale nie banalne, trzymają słuchacza blisko. Dalej – są świeże, ale mają tyle co trzeba z przeszłości, na przykład posłuchajmy jak Bright Eyes podrabiają wczesnego Bowiego w „Dance and Sing”, akustycznie, śpiewnie i z patyną – ale to nie wszystko, bo ze smyczkami, z doskonałą produkcją drżącego wokalu i bębnów, prędko okazuje się, że śpiewania „All the Young Dudes” tutaj nie będzie. Na nowym Bright Eyes mały reunion ma także sekcja rytmiczna z pierwszej płyty Mars Volta, czyli Flea i Jon Theodore, i nawet nie wykolejają tej płyty we własnym kierunku, lecz dokładają dobre cegły.
W tematach, można powiedzieć, klasyka rocka – opowieści o rozwodzie i wspominanie zmarłego brata Obersta. Ale to muzyka robi największe wrażenie: różnorodna, bogata, nasycona. Jej optymistyczny (mimo tych tematów) nastrój zostaje przy słuchaczu dłużej, nie wyparowuje, klimacik jest. Tak się zdarza, gdy muzycy pracują przez dwa lata, ale wiedzą, co robią, i nie przesadzają z obróbką. Niedokładnie wiem, dlaczego mi to podeszło, ale muszę przyznać, że tu wszystko działa, wierzy się w tę opowieść. Zacząć można na przykład od „To Death’s Heart (In Three Parts)”, bo tu i temat, i nastrój, i ta symfoniczność własnego studia, które też gra.