Menu Zamknij

Sandinista!” – ideowość i masowość u zarania ery Reagana i Thatcher

Od pre­mie­ry pły­ty The Clash „Sandinista!” minę­ły 43 lata i 2 dni. Od pierw­sze­go odsłu­chu bar­dzo ją lubi­łem, choć za dzie­cia­ka nie do koń­ca rozu­mia­łem jej amerykańskość.

Wikipedia, ta zbio­ro­wa świa­do­mość, uwa­ża, że to pły­ta „kon­tro­wer­syj­na muzycz­nie i poli­tycz­nie”. Dlaczego? Powiem od sie­bie. Z jed­nej stro­ny The Clash chcie­li pod­bić Amerykę, a z dru­giej wje­cha­li z kry­ty­ką jej bez­względ­nej poli­ty­ki impe­rial­nej – oba­la­nia demo­kra­tycz­nie wybra­nych socja­li­stycz­nych rzą­dów i wspie­ra­nia krwa­wych pra­wi­co­wych reżi­mów na całym kon­ty­nen­cie, czy woj­ny w Wietnamie. Brzmi to moc­no lewi­co­wo, ale Joe Strummer pisał też o impe­rial­nych woj­nach i dzia­ła­niach ZSRR i Chin. Kwestie spo­łecz­ne też mia­ły zna­cze­nie, podob­nie jak w przy­pad­ku Wielkiej Brytanii, gdzie parę lat wcze­śniej punk rock wybuchł u kre­su rzą­dów labu­rzy­stów, jak­by pro­ro­ku­jąc cięż­kie (i dłu­gie) neo­li­be­ral­ne cza­sy. „Sandinista!” uka­zał się gdzieś pomię­dzy wybo­ra­mi, w któ­rych Reagan zmiótł urzę­du­ją­ce­go Cartera, a zaprzy­się­że­niem tego pierwszego.

Polityczna aktyw­ność The Clash mia­ła skut­ki muzycz­ne (albo szła w parze z muzy­ką, zale­ży jak patrzeć). Na „Sandiniście” pierw­szy raz na taką ska­lę zespół wsparł i wyeks­po­no­wał czar­ną kul­tu­rę od dekad obec­ną w zachod­nich spo­łe­czeń­stwach i leżą­cą u pod­staw brzmie­nia zespo­łu, a tak­że tygiel kul­tu­ro­wy w ogó­le (utwo­ry w kli­ma­cie dubu, reg­gae, jaz­zu, rapo­we, ale też surf rock, walc, disco, roc­ka­bil­ly). Muzycy upar­li się wte­dy na wyda­nie potrój­nej pły­ty w cenie poje­dyn­czej i dopię­li swe­go. Z jed­nej stro­ny cho­dzi­ło o zamknię­cie opie­wa­ją­ce­go na bodaj­że 6 płyt kon­trak­tu z CBS. Z dru­giej o zagra­nie na nosie tej fir­mie, któ­ra rok wcze­śniej nie mogła się pogo­dzić z tym, że „London Calling” był albu­mem dwu­pły­to­wym (wia­do­mo, komu przy­zna­ły rację histo­ria, sprze­daż, słu­chacz­ki i słu­cha­cze oraz dzien­ni­kar­sko-kry­tycz­na brać z jej pod­su­mo­wa­nia­mi), a parę mie­się­cy wcze­śniej jęcza­ła na jamaj­sko brzmią­cy sin­giel „Bankrobber” (nie zna­lazł się na „Sandiniście”). Z trze­ciej – o daro­wa­nie fanom cze­goś eks­tra, gru­bo ponad dwóch godzin muzy­ki dla ludzi, jak ujął to Mick Jones, pra­cu­ją­cych na plat­for­mach wydo­byw­czych lub w Arktyce. Może mia­ła to być muzy­ka dla wszyst­kich? W każ­dym razie cenę za trzy­pły­to­we wyda­nie zapła­ci­li sami muzy­cy, zrze­ka­jąc się tan­tiem z pierw­szych sprze­da­nych w Wielkiej Brytanii 200 tys. egzem­pla­rzy oraz z 50 pro­cent gdzie indziej na świe­cie. Oznaczało to wia­rę w sze­ro­ki suk­ces komercyjny.

Dziś sygno­wa­na repro­duk­cja okład­ko­we­go zdję­cia Pennie Smith (była rów­nież autor­ką okład­ko­wej fotecz­ki Paula Simonona z „London Calling”), zro­bio­ne­go na tyłach sta­cji St Pancras, kosz­tu­je 3500 fun­tów.

Różne cie­ka­wost­ki i para­dok­sy doty­czą­ce tego albu­mu opi­sa­no sto razy. Materiału na trzy albu­my, rzecz jasna, zabra­ło, więc The Clash wrzu­ci­li na pły­tę parę wer­sji instru­men­tal­nych, (zbyt) wie­le swo­bo­dy dali Mikeyowi Dreadowi, któ­ry przy­go­to­wał parę wer­sji dubo­wych, a jed­ną pio­sen­kę z albu­mu po pro­stu puści­li od tyłu i opi­sa­li jako kolej­ny z 36 w sumie utwo­rów. Mick Jones, lider gru­py i autor więk­szo­ści reper­tu­aru, miał wte­dy popaść w wiel­ką zaży­łość z zio­łem, rzad­ko wychy­lał się z ota­cza­ją­cej go chmu­ry dymu i szedł za naj­dziw­niej­szy­mi swo­imi pomy­sła­mi. W sesjach nagra­nio­wych w Nowym Jorku Paula Simonona zastę­po­wał Norman Watt-Roy, któ­re­go bas sły­chać aż na 10 utwo­rach z „Sandinisty”, w tym „The Magnificent Seven”, „Charlie Don’t Surf”, „The Call Up”. Istotną rolę ode­grał też zna­ny już z „London Calling” kla­wi­szo­wiec Mickey Gallagher, któ­re­go syno­wie śpie­wa­ją nową wer­sję „Career Opportunities” pod sam koniec płyty.

Czy to cała muzycz­na kon­tro­wer­sja? W niej cho­dzi­ło bar­dziej o utrwa­lo­ny w kul­tu­rze obraz tej pły­ty, łat­kę, jaką jej przy­szy­to. Oto „Sandinista!” miał być pły­tą za dłu­gą, nie­rów­ną, zbyt róż­no­rod­ną, a wresz­cie – tępio­no go za to, że „to już nie jest punk rock”. Ten ostat­ni zarzut jest wyjąt­ko­wo głu­pi i nie poma­ga mu legen­da, według któ­rej Kurt Cobain miał poży­czyć ten album na mocy prze­ko­na­nia, że „The Clash to czy­sty punk”, by następ­nie posłu­chać i z odra­zą odrzu­cić pły­tę, a z nią całą bry­tyj­ską muzy­kę pun­ko­wą.  Nie bądź­cie jak Kurt Cobain. Słuchajcie płyt dla tego, co jest dla Was nowe, a nawet obce.

Podobne wpisy

Leave a Reply