To był rok wyjątkowy, to był rok niezwykły, to był rok jak wszystkie, to był rok przeciętny. Urodziliśmy się i umarliśmy. Ponieśliśmy największe klęski i wszystko udało się jak nigdy.
Ja tu to w paru zdaniach omówię, bo przesłuchałem wszystkie płyty, a przy okazji tak się składa, że się znam na wszystkim. W dodatku nigdy nie zmieniam zdania, więc moje poglądy są ostateczne. Mają też państwo szczęście, bo trafili na kogoś, kto od początku życia zdążył przesłuchać wszystkie płyty, jakie wyszły – chodzi tu oczywiście o mnie – nie licząc może tych na 78 obrotów, bo mój gramofon nie da się ustawić na tę prędkość. Oprócz tego jednak background jest nieskazitelny.
Mam nadzieję, że zachęciłem.
Tu można przewinąć do części muzycznej, ale naprawdę nie polecam.
Najpierw podsumowanie mnie, bo muzyka na świecie już podsumowana od grudnia, nie oszukujmy się. Na początku stycznia 2020 zacząłem nadawać co cztery tygodnie godzinną audycję w Radiu Kapitał. To się okazało dużą przyjemnością, pewnie dlatego, że nie dostaję za to kasy – dostałem trochę pieniędzy odcinek luźno inspirowany tematem Fotofestiwalu – „Kolekcje”. Gdzieś tak na koniec zimy / początek wiosny kupiłem mikrofon i interfejs, co kosztowało znacznie więcej niż ten zarobek.
1 sierpnia zacząłem pisać do nowego sobotniego magazynu „Wyborczej” kawałki o piosenkach. Szybko okazało się, że zajmują całą stronę i w przeciwieństwie do innych rubryk po pięciu miesiącach i pół nadal są drukowane! To dla mnie duże zaskoczenie. Cieszę się, że wymyśliłem coś, co porusza czytelników. Prawie po każdym tekście ktoś się do mnie odzywa: muzycy, redaktorzy wszelkich specjalności, znajomi, „osoby z internetu”, słuchacze (oni są najważniejsi), ludzie, których dosłownie 10 lat nie widziałem, tacy, z którymi rozmawiałem w życiu raz czy dwa, a nawet bohaterzy tekstów. A to akurat nie lada sztuka, bo głównie piszę o osobach już nieżyjących, również dlatego, że takie się nie czepiają. Czy ktoś ma tablicę „żart”? Proszę przemaszerować przez scenę, od prawej do lewej. W rzeczywistości chodzi o to, że miałem pomysł, przedstawiłem go, dostało mi się jeszcze szczęście do współpracowników, a potem satysfakcja z pracy i wreszcie zarobek. To rzecz, która się udała.
Oprócz tego złamałem jedną rękę wiosną i drugą późną jesienią. Nigdy wcześniej nie byłem połamany. Co za szkoła życia, a zwłaszcza pisania jedną ręką. Dlaczego prawy alt jest tak daleko od a, s, z, x, c oraz e? Turystyka była tylko krajowa i krótka, jeden wyjazd przed pandemią, ze trzy latem. Byłem też na kilku co najmniej protestach: przed Pałacem Kultury, na rondzie ONZ z przejściem w kilka innych miejsc, akurat w momencie gdy przez parę tygodni mogłem jeździć na rowerze, na skrzyżowaniu Alej z Marszałkowską. Na Wilczej, jak policja nielegalnie trzymała tam fotoreporterkę. Tylko kilka razy się ruszyłem, a z protestów wracałem uspokojony, że mądrzejsi i młodsi ode mnie zrobią to lepiej. Występowałem tam w roli ludzkiej masy.
Nie miałem dość uwagi, by czytać dłuższe teksty, książek przeczytałem mniej, niż chciałem. Może potrzebowałem oddechu, który na krótki czas dało mi zwolnienie lekarskie (nie dało się pisać, redagować). W pracy chyba walczę o swoje – z korzyścią dla obu stron. Z dziwnych rzeczy zrobiłem wywiad z artystką głównego nurtu, był za kasę i anonimowy, pierwszy taki w życiu. Dla przyjemności kupiłem za 15 złotych pakiet telewizji z meczami Romy i staram się trzymać odpoczywania przynajmniej wtedy, gdy grają.
Był okres, że codziennie sprawdzałem liczbę zachorowań i śmierci, to było duże wyzwanie czytelnicze. Pamiętam, jak obawiałem się, że ta pierwsza liczba dobije do miliona na świecie. Dawno jest ponad milion w Polsce. Nigdy tak się nie martwiłem o zdrowie mamy. Zmarli rodzice co najmniej kilkorga moich znajomych. Umarł facet, z którym (w większym gronie) rok wcześniej byłem na wyprawie życia. Skumulowały się różne niemożności, brak kontaktu z bliskimi zrobił nam wszystkim krzywdę. Współczuję wszystkim, którzy musieli wydzwaniać do szpitali, a nie mogli być przy swoich bliskich.
Starałem się słuchać bez stresu, ale ten plan się nie powiódł. Mniej to było przyjemne, bardziej obowiązkowe. Teraz z tym koniec, oczywiście, jak co miesiąc. A poza tym płyt już się raczej nie słucha, więc podsumowanie jest nieważne.
Oto moje ulubione w telegraficznym skrócie, w większości z głowy, kolejność przypadkowa: Sarmacja, Coals, Dynasonic, Lotto, Ala|Zastary, Giorgio Fazer, Industry Standard, Tropical Soldiers in Paradise, Pin Park, Guiding Lights, Pablopavo, Alfah Femmes, Nanga, 1988, Mirt, no i oczywiście Siksa (timing, timing, nie można jej pominąć). A na świecie: Mary Lattimore, HHY & The Kampala Unit, This Is The Kit, Madeline Kenney, Deerhoof, Blackstarkids (tu z Polski dodam Small Town Kids), Rob Mazurek i Exploding Star Orchestra, The Microphones, The Budos Band, Vl. Delay ze Slyem i Robbiem, U.S. Girls. Specjalnie nagrody za mistrzowskie archiwa: Dubiny (!!!) i Afrojax (!!). Muszę ich podkreślić osobno, bo są to twory zupełnie osobne w tym zestawie. Z urobku Ziołasa i Zimpla zwyczajnie nie umiem wskazać najlepszego wydawnictwa, ale ich też liczcie do listy bohaterów roku. Niech będzie solowy Ziołek (dużo lepszy niż np. Kate NV – niech zrobią coś razem) i „Massive Oscillations”.
A teraz spróbuję dać panoramę racławicką roczku.
Kategoria czarne dziedzictwo
Trochę głupio robić osobną szufladę na czarną muzykę, ale nie znam się na jazzie, hip-hopie i muzyce improwizowanej, nie znam się na techno, więc tak wypadło, że na początek postanowiłem kierować się zasadą pulsu. Przede wszystkim dlatego, że w 2020 czarni Amerykanie mieli dużo do powiedzenia i wciąż mają dużo do zrobienia, a muzyka może w tym pomagać. Odpowiadała na te wyzwania i jest już częścią krajobrazu politycznego, vide wystąpienia Killer Mike’a itp. Świat to nie tylko Ameryka, nie robię podsumowania rozbitego na kontynenty, dlatego wymienię tu inne płyty, które mi się łączą z pulsem, dumą, przygnębiającą historią, szukaniem rozbijanej przez stulecia tożsamości i pragnieniem, żeby na gruzach stworzyć coś nowego.
Przepraszam czytelników za wybór w tej pierwszej kategorii, bardziej bitowy niż jazzowy i nawet z białasami na liście. W kategorii „dziedzictwowej”, bardzo istotnej w tym roku i dlatego rozpatrywanej na początek, widzę nie tylko cień historii i promień marzenia, ale też flow, luz, biegłość techniczną tak wielką, że wymusza finezję. Dużo słuchałem Dezrona Douglasa i Brandee Younger, sporo wcześniej zamieszkał u mnie Gil Scott-Heron w wersji Makai McCravena – to wizytówki tego mojego pierwszego składu. Czarna klasyka, historia potraktowana nieortodoksyjnie plus ten boski głos. Z jednej strony jakaś domowość, z drugiej rozmowa z duchem, w obu przypadkach artyści nastawili się przede wszystkim na odbiór. To w ostatnich 12 miesiącach był dla mnie fundament, tego szukałem.
Jesteśmy już w International Anthem, a tam wydał się również Jeff Parker, pierwsza naprawdę duża płyta roku, jeszcze z zimy 2020. Latem zaimponowała mi wydająca w którymś z wielkich koncernów Lianne La Havas. Wielki brytyjski album o doskonałym brzmieniu, które pomogło piosenkom zachować duszę. Z kolei zamiast bardzo popularnych liderów podsumowań Run The Jewels czy Sault poleciłbym jednak Blackstarkids. Dużo to ciekawsze i mniej zaczepione w bieżącej polityce, a bardzo w bieżącym życiu dzieciaków. Nie ma tu koniunkturalizmu ani szybko znikającej aktualności, tak mi się wydaje, skoro już mam prawo głosu. Blackstarkids bardzo mi apgrejdowali grudzień.
Wśród tych wydawnictw poczesne miejsca muszą zająć rzeczy afrykańskie: HHY z The Kampala Unit oraz usłyszane dopiero pod koniec roku i zakupione z miejsca na winylu Groupe RTD. Z kolei wyróżniająca się wspaniałą okładką Duma trafia do katalogu rzeczy niezupełnie przeze mnie zrozumianych/pokochanych. Ale ci, co są specjalistami od ciężarów, zachwycili się Dumą.
Gdzieś na uboczu tych wątków leżą białe, ale z czuciem zrobione płyty Vladislava Delaya (szukać w dubie), 75 Dollar Bill (jacy tam oni biali, ale szukać w białej) czy Yung Leana. Oczywiście bardzo od siebie różne.
top:
- Blackstarkids „Whatever, Man” oraz wcześniejszy „Surf” (Dirty Hit)
- Dezron Douglas & Brandee Younger „Force Majeure” (International Anthem)
- Gil Scott-Heron & Makaya McCraven „We’re New Again” (XL)
- Groupe RTD „The Dancing Devils of Djibouti” (Ostinato)
- HHY & The Kampala Unit „Lithium Blast” (Nyege Nyege Tapes)
- Jeff Parker & The New Breed „Suite for Max Brown” (International Anthem)
- Lianne La Havas „Lianne La Havas” (Nonesuch)
konteksty:
- Badge Époque Ensemble „Self Help” (Telephone Explosion)
- Boldy James/Sterling Toles „Manger on McNichols” (Sector 7‑G)
- Childish Gambino „3.15.20” (mcDJ Recording)
- Duma „Duma” (Nyege Nyege)
- Idriss Ackamoor & The Pyramids „Shaman! (Strut)
- Jay Electronica „A Written Testimony” (Roc Nation)
- Keleketla! „Keleketla!” (Ahead of Our Time)
- Moses Sumney „grae” (Jagjaguwar)
- Nick Hakim „Will This Make Me Good” (ATO)
- Pa Salieu „Send Them To Coventry” (Warner)
- Run The Jewels „RTJ4” (RBC)
- Sault „Untitled (Black Is)” (Forever Living Originals)
- Shabazz Palaces „The Don of Diamond Dreams”
- Spaza „Uprize! OST” (Mushroom Hour Half Hour)
- Speaker Music „Black Nationalist Sonic Weaponry” (Planet Mu)
- Spillage Village, JID, Earthgang „Spilligion” (Dreamville)
- The Heliocentrics „Infinity of Now” (Madlib Invazion)
- Thundercat „It Is What It Is” (Brainfeeder)
- Yung Lean „Starz” (Year0001)
- Yves Tumor „Heaven to a Tortured Mind” (Warp)
Istotna wyłącznie dla mnie kategoria nasze drewno jest lepsze niż wasz las
Tu mam dla państwa przerywnik, a może kolejny rozdział w postaci hołdów dla tych Polaków, którzy pokazywali krajanom świat bądź siebie światu, tu proszę dopisać (w rozumie) inne kombinacje. Myślę, że to jest ta rzecz, za którą zapamiętam rok 2020 w muzyce: import/export.
Szokująco (!) dobre nagrania wydawało 1000Hz wraz ze swoimi odnogami. Z aktualiów najlepszy był moim zdaniem Andy One (bo Wild/Life trochę za ostre, za mocne, zbyt migawkowe), a z archiwów – materiały polsko-białoruskiej grupy Dubiny z lat 80. Niesamowite. Wielokrotnie tego słuchałem w 2020, tak jak kasety (plików) „Нассать на мир” (czyli „Odlać się na świat”) grupy мхи и лишайники (czyli naszych Mchów i Porostów), którą wydała słynna wytwórnia Not Not Fun, co jest dla mnie jako Polaka, Ukraińca i Białorusina powodem do dumy. Podobnie jak cała koncepcja, grafika, sound. Fajnie, że w Dwutygodniku rozumni ludzie mogli przeczytać więcej o Bartoszu Zaskórskim i jego działaniach.
Tu wymienić należy dobrze już umocowanego w szerokim świecie Wacława Zimpla. Z jego produkcji jako najlepsze wskazałbym solowe holenderskie „Massive Oscillations” oraz współpracę z Shackletonem. Dobrze mi zabrzmiała epka Trupy Trupa, ale zostawiając to wszystko na chwilę do niezależnej oceny czytelników i słuchaczy, naprawdę ruszyła mnie – w skali całego roku i całego świata – płyta Sarmacji. Ewidentnie czołówka roku i tu reklamacji przyjmował nie będę. Dla mnie, w tej dwudrożnej klasyfikacji świat+Pol, mało było lepszego niż Sarmacja. Może coś ex aequo.
I jeszcze jedno, jak mawiał porucznik Columbo. Podobnie jak mistrz Zimpel (który założył w tym roku krajową wytwórnię, jak przypuszczam, szybkiego reagowania) na Zachodzie wydali się też Rychlicki z Kostkiewiczem, a materiał ich nie był ani za długi, ani za krótki. Gadające gitary, eksperymenty, dialog z czasów przedpandemicznych. Jeśli chodzi o odwrotny wektor, świat w Polsce, wreszcie znalazłem idealną dla mnie płytę Rapoona – to wydany jak zwykle przez Zoharum „Hotel Bravo”.
Skoro o zagraniczniakach w polskich wytwórniach mowa, to nie obejdzie się bez Hugo Race’a z Gusstaffa. Co za rzeczy! Doskonały muzyk i bardzo czujny zespół. Dwa cedeki naraz, czego chcieć więcej, może winyla, który też wyszedł. Stawiam Race’a ponad Gregiem Dullim, bo Race nasz, choć Dulli na swojej płycie nic złego nie uczynił. Posłuchajcie obu i powiedzcie, to chyba jakoś ze sobą gra, tego można słuchać po kolei.
Za wielki album uważam solowego Orcutta z Pardonu, zresztą pisałem o nim osobno. Pięknie się składa z całą działalnością Endless Happiness, pasował im – moim zdaniem podobnie jak w przypadku Hugo nie ma mowy o „zagranicznym zaszczycie dla polskiej firmy”, tylko o przemyślanym ruchu zgodnym z sensem istnienia danego wydawnictwa. Do pary z Orcuttem polecam Adama Witkowskiego, który sam sobie wydał muzykę do filmu dokumentalno-animowanego o sobie samym. Bardzo skromnie, nie? W każdym razie film jest znakomity, podbija do Oscara, a płyta super. Koncercik poniżej 20 minut. Nie wiem, czy jakakolwiek inna jego rzecz solo tak mi się podobała.
top:
- Andy One „Imba Africa” (1000Hz)
- Bill Orcutt „Warszawa” (Endless Happiness)
- Dubiny „Vianie ruta” (1000Hz)
- Hugo Race & The True Spirit „Star Birth / Star Death” (Gusstaff)
- Нассать на мир „мхи и лишайники” (Not Not Fun)
- Sarmacja „Jazda polska” (ByrdOut)
- Wacław Zimpel „Massive Oscillations” (Ongehoord)
konteksty:
- Adam Witkowski „We Have One Heart OST” (Thisisnotarecord)
- Hania Rani „Home” (Gondwana)
- Rapoon „Hotel Bravo” (Zoharum)
- Rychlicki / Kostkiewicz „Zapis” (Absolute Fiction/Maternal Voice)
- Trupa Trupa „I’ll Find EP” (Glitterbeat/Lovitt/Moorworks/Antena Krzyku)
- Wacław Zimpel „Ebbing in the tide” (TAK Picture)
- Wacław Zimpel / James Holden „Long Weekend” (Border Community)
- Wacław Zimpel / Shackleton „Primal Forms” (Cosmo Rhythmatic)
- Wild/Life „Maloto / Dreams” (Mik Musik/1000Hz)
Po ukończeniu tego przerywnika przechodzimy do dalszej części naszego podsumowania. Zaproponowałbym kawę lub herbatę, lecz władze naszego kraju w zaistniałej sytuacji zabroniły odwiedzania się w domach, a nie mam pewności, czy na komendach podają herbatę, a jeśli nawet, to czy z herbatnikami.
Kategoria łagodna biała muzyka instrumentalna naznaczona oddechem żywego człowieka
Ten rok w związku z prywatnymi niepokojami umeblowała mi głównie Mary Lattimore, a oprócz doskonałych „Silver Ladders” słuchałem też jej starszych nagrań, żeby ułożyć sobie dróżkę artystki. Równo z Lattimore szedł Wacław Zimpel omówiony pokrótce powyżej – jestem pewien, że „Massive Oscillations” otworzyło przed nim nowy rozdział i dało dostęp do nowych światów. Jeszcze raz podkreślę, że zestaw koncertowych nagrań Sarah Davachi dał mi jakoś więcej niż jej ostatnia produkcja studyjna, potrzebowałem takiej niekończącej się płyty, która nie pochodzi z jednego występu, ale jest starannie ułożonym „albumem”.
Chcę też wspomnieć o Bing & Ruth, którzy ukoili mnie na początku roku, gdy pandemia rozwijała dopiero czarne chorągwie. Później znalazłem więcej podobnych, dobrze służących zdrowiu psychicznemu płyt, ale oni byli pierwsi i być może to z nich wywodzi się cały ten strumień dobrych rzeczy tu umówionych. U Adrienne Lenker nie pasowały mi piosenki, a pasowała część instrumentalna, to ją daję więc w czołówce rocznej. Na piosenki miałem mniej miejsca w tym roku albo wybierałem inne, ale o tym później.
Dokonania Roba Mazurka chwaliłem w osobnym tekście, klasa dla siebie, może zrobię sobie prezent i go zamówię, bo to kawał albumu, ale przede wszystkim zwracam uwagę na 75 Dollar Bill. Nie wydali w tym roku płyty studyjnej, wyszła za to garść koncertówek. Nietrudno ocenić, że są one mało łagodne jak na tak precyzyjnie określoną kategorię, ale mnie po prostu relaksują. Zbierają uwagę równie dobrze jak ambienty. Moim typem jest szczególnie płyta zawierająca trzy koncerty z Cafe Oto w Londynie, tam jest mniej dźwięków, a zaraz za nią nagrany w całości, bez edycji, z pauzami i czekaniem na zespół koncert z Tubby’s.
Zagadkowa sprawa, jakimi drogami chodzą emocje związane z muzyką na żywo słuchaną trzeci, czwarty raz. Co się wydarzyło na scenach, których nie widzieliśmy? Jak daleko jest od pieczołowicie skomponowanego albumu Mazurka, który artyści nagrywali osobno – a on to później sklejał, miksował, tworzył na nowo drugi raz, już nie w nutach, tylko w żywych dźwiękach – do zagranych na żywo, w dużej mierze improwizowanych wersji utworów 75 Dollar Bill? W dodatku w Oto mamy trio, a w Tubby’s septet… Moim zdaniem blisko. Dla mnie to jeden nurt, jedno pole rażenia, jedna rzeka muzyki. Łagodnej muzyki, mimo wszystko.
Chyba właśnie dlatego nie użyłem słowa ambient – żeby takie rzeczy mi się tu zmieściły. Wspaniały Daniel Szlajnda (z domu Daniel Drumz) wszedł tu jak w masło, a w dubie mi nie pasował. Wątpliwości można mieć przy nieinstrumentalnej Juliannie Barwick, ale wystarczy jej posłuchać, żeby zrozumieć, że to rodzina i Daniela, i Mary Lattimore, i fenomenalnych Pin Park (ogromny progres od pierwszej płyty, tylko obawiam się, że to mój progres, a oni cały czas byli doskonali). W drugą stronę Bastarda – z nigunów, pieśni bez słów, zrobili muzykę instrumentalną. Pouczestniczyłbym w tym wszystkim live.
top:
- 75 Dollar Bill „Live at Cafe OTO”, „Live at Tubby’s” i inne (wyd. własne)
- Bing & Ruth „Species” (4AD)
- Daniel Szlajnda „Komorebi” (U Know Me)
- Julianna Barwick „Healing Is a Miracle” (Ninja Tune)
- Mary Lattimore „Silver Ladders” (Ghostly)
- Pin Park „Doppelganger” (Coastline Northern Cuts)
- Rob Mazurek / Exploding Star Orchestra „Dimensional Stardust” (International Anthem/Nonesuch)
- Sarah Davachi „Figures in Open Air” oraz „Cantus Descant” (Late Music)
konteksty:
- Adam Bałdych, Vincent Courtois, Rogier Telderman „Clouds” (ACT Sound+Vision)
- Adrianne Lenker „Instrumentals” (Domino)
- Autechre „Sign” oraz „Plus” (Warp)
- Bastarda „Nigunim” (Multikulti)
- Canine Callgirls „Exit Strategies” (wyd. własne)
- Diomede feat. Hubert Zemler „Przyśpiewki” (wyd. własne)
- Four Tet „Parallel” oraz trochę słabszy „Sixteen Oceans” (Text)
- Grabek „Imagine Landscapes” (Interpret Null)
- Plastelina „Deszcz” (Opus Elefantum)
- Lee Ranaldo / Raül Refree „Names of North End Women” (Mute)
- Sam Prekop „Comma” (Thrill Jockey)
- Staniecki Jachna „Two Souls” (Requiem)
- The Soft Pink Truth „Shall We Go on Sinning So That Grace May Increase?” (Thrill Jockey)
Będziemy teraz troszkę zaostrzać. To może kategoria, w której spędziłem w tym roku najwięcej godzin.
Biały powiedzmy dub, w tym taki zamaskowany jako hip-hop, jazz, elektronika itp.
Wspominałem już o Delayu ze Slyem & Robbiem, dla mnie to był niespodziewany prezent, dzika atrakcja, ale myślę, że polskie osiągnięcia na scenie dubowej (nie ma takiej sceny) są jeszcze ciekawsze (więc tym bardziej). Jako pierwszą warstwę poleciłbym duet Janka (Piotr Kaliński – Daniel Drumz), który puścił na koniec roku przyjemne remiksy swojej dubowej epki, w tym wspomnianych Pin Park. Dub na tym polega, że robi się wersje.
Moi mistrzowie tegoroczni to jednak przede wszystkim Dynasonic i Sarmacja. Chyba jedynie Coals mogą się równać z tymi dwoma składami, jeśli chodzi o całoroczny dorobek narodu polskiego w muzyce. Bardziej filmową odsłonę muzyki czerpiącej z basu i rytmu prezentują Tropical Soldiers in Paradise, a przede wszystkim 1988, którego koncert był jednym z ledwie kilku na moim koncie w roku 2020. Nie ten z alarmem przeciwpożarowym, który klasyfikuję jak pradzieje przedpandemiczne, ale ten w szkole, oglądany w maseczce, w środowisku naturalnym 1988, na parkiecie sali gimnastycznej – skosił mnie. Podobnie jak płyta.
Ze świata – znaku jakości udzielam jeszcze The Budos Band, białym, którzy ładnie przybasowali, a zachowali lekkość. Ostatnia płyta, zresztą jaki to dub, może bardziej groove, to ich dzieło życia. Porywa.
top:
- 1988 „Ring The Alarm” (Latarnia)
- Dynasonic „#2” (Instant Classic)
- The Budos Band „Long in the Tooth” (Daptone)
- Tropical Soldiers in Paradise „II” (Coastline Northern Cuts)
- Vladislav Delay feat. Sly & Robbie „500 Push-Up” (Sub Rosa)
konteksty:
- Ammar 808 „Global Control / Invisible Invasion” (Glitterbeat)
- Janka „Hanka Dub Remixed EP” (U Know Me)
- Noon „Nobody Nothing Nowhere” (Nowe Nagrania)
- Normal Bias „LP2” (U Know Me)
- Surprise Chef „Daylight Savings” oraz „All News Is Good News” (Mr Bongo)
- The Bug (feat. Dis Fig) „In Blue” (Hyperdub)
Szorściej
Szorstko i mechanicznie zagrało w tym roku Lotto. Oczarowało mnie, kolejny raz, znowu inaczej. Jak docenić ten zespół, jak go wyróżnić? Próbuję dać się im prowadzić. Łatwo jest tu przegapić istotę rzeczy, czyli przygodowość tej muzyki – ona prowadzi emocje często prostymi ścieżkami, ale jest trudna wykonawczo. Ekwilibrystyka zawiera się już w pomysłach, ale bez doskonałego wykonania nie dałoby się uzyskać efektu utraty poczucia czasu, utraty poczucia, że to gra ludzka ręka i noga. Lotto charakteryzuje się zawodowstwem i lekkością, której mogłoby im pozazdrościć wielu autorów czarnej muzyki. Gdyby tylko wiedzieli.
Groźnie, nieludzko brzmiącą płytę wydał na początku roku (a może na końcu poprzedniego) Mirt. Jest prawdziwym artystą, niczym bóg patrzy na świat jak na całość, jak na pełne kształtowane przez ludzkość dzieło: zwierzęta, rośliny, woda i powietrze, ziemia, głębie i szczyty, nauka i religia, wszystko to spotyka się u Mirta. On pokazuje, za co jesteśmy odpowiedzialni i co się dzieje z miejscem, za które nie czujemy odpowiedzialności. Widzi pełen obraz i widzi połączenia między jego składnikami.
O Industry Standard szemrałem już coś wcześniej. O Błocie mniej, a ich nagrania łączy z Industry Standard energia, nie zawsze jasna zresztą. Nie mogłem się zdecydować, którą płytę Błota lubię bardziej – przy takiej wątpliwości zawsze lepiej postawić na debiut, świeżość, pierwszy strzał. Płyta EABS o Sun Ra to inna poetyka, jest w tym zestawie pewnie najłagodniejsza, ale też spoko. (Samo Sun Ra Arkestra dość przeciętne, ich płyta w podsumowaniach chodzi głównie chyba z sentymentu). EABS zwyczajnie dało radę, z biegiem kolejnych wydawnictw stało mi się milsze niż np. Shabaka and the Ancestors. Nie pierwszy przypadek, gdy z danego zespołu zaczynam coś rozumieć, widzieć język w tym, co robią.
Z wcześniej wymienionych tu również umieściłbym Mchy i Porosty, do pary z Nac-Hut Report, jazgotliwym duetem, który nie wiem na czym gra, ale robi to bardzo poetycko i garażowo. Moje serce zostało wzruszone przez nich. A za bliźnięta (trojaki) z Nac-Hut klasyfikuję Próchno i Order of the Rainbow Girls. Cała ta czwórka idzie w piękną brudniacką kategorię. Avtomat – wiadomo. Nie jest tu dla szorstkości, ale dla ważnego przekazu, a jednocześnie pasuje mi w parze z Industry Standard jako ścieżka dźwiękowa do ryzykownych, ale słusznych tegorocznych protestów przeciwko skandalicznym i niekonstytucyjnym wyrokom łamiącym prawa człowieka w Polsce. Zwyciężymy.
top:
- Avtomat „Gusła” (Tańce)
- Błoto „Erozje”, za nimi „Kwiatostan” (Astigmatic)
- Industry Standard „Dominant Hand” (Positive Regression)
- Lotto „Hours After” (Endless Happiness)
- Mirt „Endangered Species I‑V” (wyd. własne)
- Nac-Hut Report „Transmisja z przesilenia” (Crunchy Human Children)
- Próchno „Niż” (Don’t Sit On My Vinyl!)
konteksty:
- Against All Logic „2017–2019” (Other People)
- Cel „Cel” (Bureau B)
- EABS „Discipline of Sun Ra” (Astigmatic)
- Fischerle „Kaznodzieja” (Patalax)
- Gunn-Truscinski Duo „Soundkeeper” (Three Lobed)
- Lumpeks „Lumpeks” (Unzipped Fly / Bôłt / Umlaut)
- Order of the Rainbow Girls „Order of the Rainbow Girls” (Enjoy Life)
- Passepartout Duo „Vis-a-Vis” (AnyOne)
- Tutti Harp „Unfinished patches vol. 2” (Pointless Geometry)
Polskie piosenki
Doszliśmy do rzeczy z tekstem. W Polsce od miesięcy bez zmian: Coals, z nimi na pewno Ala|Zastary, do tego jesienią odkryłem Alfah Femmes – wyszedłem po ich płytę do paczkomatu, a później posiedzieć trochę na słońcu, ale szybko okazało się, że są już chmury, razem z wichurą. No i tak to jest: mamy za krótkie lato na tyle letnich płyt. I za długą pandemię, żeby należycie docenić album Bartenders z Alibabkami, który z mojego punktu widzenia przepadł, nie widzę go w podsumowaniach. A temat jest.
Chyba tylko tu pasuje mi oldskulowy 1988 z Włodim, przecież ich nie dam ani do czarnej, ani do białej instrumentalnej, tym bardziej że zwrotki też mi się podobały. Odwrotnie z Nangą: zacząłem od tekstów, bo Magda Dubrowska przyzwyczaiła mnie do wysokiego poziomu, a skończyłem na rozkminianiu podkładów. Za to Guiding Lights, Ciszak i Królestwo są tu, bo mogą śpiewać mało albo wcale, ale piosenkowy rdzeń, melodia wciąż tam siedzą. Przecież oni wszyscy są z Pixies, z zespołów Albiniego, z ducha poszukującego, ruchliwego post punku, z niezal-katalogów z lat 90. I robią to tak, że wracasz do płyt z tamtych lat i myślisz: nie, jednak nasze współczesne ciekawsze.
Co jeszcze? Łona ze znakomitymi tekstami o nas i bodaj najlepszym tytułem roku. W punkt mu wszedł ten „Śpiewnik domowy”. The Small Town Kids weszli z czerpiącą z rapu i alternatywy energią, która dała sprawiający sporo frajdy album. Z bitowych wokalistek jeszcze Rosalie potwierdziła, że jest postacią wyjątkowego talentu i pracowitości, umie docyzelować piosenki, ale ich nie zarżnąć.
Natomiast w brzmieniach akustycznych odkryłem wywrotowe, dające do myślenia Zwierzę Natchnione, do którego dotarłem przez MIR. Ten zespół był pewnie moim największym odkryciem roku, jeśli chodzi o krajowych artystów, ale słuchałem staroci, archiwów. Wszystko mnie napadło naraz. Natomiast Zwierzę Natchnione zacząłem od najnowszej płyty, reszta jeszcze przede mną. Ich brzmienie nawiązuje do muzyki ludowej, do witalnej i prostej poezji Miłosza (płyta z jego wierszami – wspaniała!), a teksty eskponują przeważnie na niezależnych polskich wydawnictwach wstydliwie chowany wymiar moralny. Dawność, przyroda, samodoskonalenie to odległe od siebie kategorie, które jednak są fundamentalne w twórczości tego zespołu. Duże przeżycie.
Pozostając przy akustycznych brzmieniach, trafiamy na Kapelę ze Wsi Warszawa z najspokojniejszą może ich płytą, która brzmi obłędnie – jest taka domowa, ciepła i ożywcza. Tylko dlaczego u diabła oni (chyba już czas zacząć pisać: one!) zawsze muszą wpadać na sam finisz roku? Z podobnych klimatów podeszła mi Karolina Cicha z wyraźnymi elementami kobiecego buntu przeciw politykom (a przecież to musiało powstawać już jakiś czas temu).
Tropem Kapeli wpadamy na przybitego, skacowanego, ironicznego Świetlickiego (dał na „Uwodzeniu” fajny feat). Nie zadziałała mi ta płyta od razu, najpierw myślałem, że „Sromota” lepsza, teraz już tak nie myślę. Mam ze Świetlickim kłopot, jego postawa i poczucie humoru zdają mi się cokolwiek muzealne, w dodatku hołduje on „przekornej” mizoginii, jest też potworem złośliwym i podszytym Kalim. Z drugiej strony pozycję uprzywilejowanego wypracował sobie sam, a serce ma miękkie. To te maski mnie drażnią, i może jeszcze to, że już nie jestem w liceum. Muzyka bardzo dobra (zbędny numer to ten z elektronicznym rytmem), Grzegorz Dyduch u szczytu natchnienia, dla mnie bohater płyty, cały odświeżony skład idzie za jego przewodem. Słowa trochę cieniej, ale niektóre złoto.
Świetliki uparły się, żeby wydać album na początku pandemii i lockdownu. Zaszkodziło to z pewnością koncertom, ale bez przesady, to nie był nigdy dziko jeżdżący zespół w typie Happysad. Gorsza przygoda przypadła w udziale mężczyźnie, który sporo czerpie w nastroju piosenek i typie głosu od Świetlickiego, a wymianę głośno słychać na „Wake Me Up...”. Pablopavo wraz z nowym zespołem – a raczej big-bandem – wydał w marcu fantastyczny, limitowany album „Wszystkie nerwowe piosenki”, tylko na winylu. Dużo wniósł tam Paweł Szamburski, niemało pianista Patryk Kraśniewski. Wyimprowizowane utwory grane po raz pierwszy na Off Festivalu zyskały należną oprawę, a płyta – zamówiłem ze sporym wyprzedzeniem – bardzo się udała. Dalej była koncertowa kaplica i ograniczona liczba publiczności na opóźnionej o pół roku premierze.
Współczuję w tym roku wszystkim artystom, również tym największym składom, najrzadziej grającym, najtrudniejszym do sfinansowania, zaproszenia, pokazania. Oby nowy rok był dla wszystkich łagodniejszy. Bez Was nie byłoby czego słuchać ani na co chodzić.
top:
- Ala|Zastary „Jutro?” (Postaranie)
- Alfah Femmes „No Need to Die” (wyd. własne)
- Coals „Docusoap” (PIAS)
- Guiding Lights „Cold Reading” (Fonoradar)
- Kapela ze Wsi Warszawa „Uwodzenie” (Karrot Kommando)
- Łona i Webber „Śpiewnik domowy” (Dobrzewiesz Nagrania)
- Nanga „Cisza w bloku” (Mystic Production)
- Pablopavo i Naprawdę Duży Zespół „Wszystkie nerwowe piosenki” (Karrot Kommando)
- The Bartenders, Alibabki i goście „Tribute to Alibabki” (GAD)
- The Small Town Kids „Miasta duże i małe” (Asfalt)
- Zwierzę Natchnione „Święto zmarłych” (Czerpak)
konteksty:
- 1984 „Piękny jest świat” (Antena Krzyku)
- Izzy and the Black Trees „Trust No One” (Antena Krzyku)
- Julia Marcell „Skull Echo” (Mystic Production)
- Karolina Cicha „Tany” (Wydźwięk)
- Kiev Office „Nordowi Mol” (Halo Kultura)
- Królestwo „Antracyt” (Gusstaff)
- Kurkiewicz „The Very Moon” (wyd. własne)
- Ljos „A Foreword” (Opus Elefantum)
- Lonker See „Hamza” (Antena Krzyku)
- Lordofon „Koło” (Asfalt)
- Łukasz Ciszak „MET” (wyd. własne)
- NNHMN „Deception Island” 1 i 2 (K‑Dreams)
- Rosalie. „Ideal” (Def Jam)
- Świetliki „Wake Me Up Before You Fuck Me” (Karrot Kommando)
- Tęskno „Tęskno” (PIAS)
- Titanic Sea Moon „Exit No. 2020” (Fonoradar)
- W/88 „Włodi +1988” (Def Jam Polska)
Piosenki anglosaskie (licząc Skandynawię)
Głównie niezal. Chyba nie ma co się rozpisywać – dużo tego puszczałem w audycji na bieżąco lub opisywałem w podsumowaniach miesięcznych. Poza tym nikt tego nie czyta. Szczególne hołdy dla The Microphones, informuję, że to inna nazwa tego, co Phil Elverum robi(ł) jako Mount Eerie. Bob Dylan dla porządku, zasług i przewodniej piosenki, Murphy tak samo jak Ware dla produkcji i aranżacji, no i przebojów. Świetnie się ich obu słucha na słuchawkach.
Dołożę jeszcze parę słów. Fenomenalny dźwięk z przebojami połączyli też The Avalanches. Razem z Murphy i Ware to jest ten dział wysobudżetowy, z wachlarzem hajsu i hektarem czasu na produkcję. To się rzadko łączy z frajdą, a mi się połączyło tak, że ho, ho. Dużo było słuchane. Bardziej tradycyjne niezalowo-gitarowe płyty nagrały Madeline Kenney i The Beths dla wytwórni Carpark – bardzo pasuje mi model promocji tej firmy, docierają do mnie stamtąd świetne nowości, wyprzedzenie jest spore, a wolumin nie przekracza mojej capacity, single wybierają reprezentatywne i fajne. Aż dziwnie pomyśleć, że gdzieś tam na innych kontynentach nagrywają i wydają ludzie z gustem czy tłem podobnym do mojego.
Stawkę zespołową uzupełniają This Is The Kit, tak jak obu płyt z Carpark słuchałem ich z wielkim upodobaniem, łączy to dziewczyński wokal, to też był rok takiego formatu. Bananagun ma bardziej etno puls, a Lazy Eyes – bitelsowski, choć to tylko trzy piosenki. Tu także wreszcie niesolowe Bright Eyes, indiowe Porridge Radio, a dalej świeża Anna McClellan z kolegami z małego miasta, ulubiona od lat Laura Marling, liryczna Waxahatchee, Angel Olsen ze stripped down wersjami (lepszymi) z poprzedniego longa... Było tego dużo, mało facetów, ale w początek lockdownu pięknie wkleił mi się dołers Matt Elliott. Ogólnie smutku w tym sezonie nie brakowało, Angol z Francji tapla się w nim całe życie, ale „Farewell to All We Know” jest moim zdaniem albumem wartym winyla.
top:
- Bob Dylan „Rough and Rowdy Ways” (Columbia)
- Jessie Ware „What’s Your Pleasure” (Virgin EMI)
- Madeline Kenney „Sucker’s Lunch” (Carpark)
- Matt Elliott „Farewell to All We Know” (Ici D’Ailleurs)
- Róisín Murphy „Róisín Machine” (Skint/BMG)
- The Avalanches „We Will Always Love You” (Modular)
- The Beths „Jump Rope Gazers” (Carpark)
- The Microphones „Microphones in 2020” (P.W. Elverum and Sun)
- This Is the Kit „Off Off On” (Rough Trade)
konteksty:
- Ane Brun „How Beauty Holds the Hand of Sorrow” (Balloon Ranger)
- Angel Olsen „Whole New Mess” (Jagjaguwar)
- Anna McClellan „I Saw First Light” (Father/Daughter)
- Bananagun „The True Story of Bananagun” (Zenith)
- Bright Eyes „Down in the Weeds, Where the World Once Was” (Dead Oceans)
- Catholic Action „Celebrated by Strangers” (Modern Sky)
- Fiona Apple „Fetch The Bolt Cutters” (Epic)
- Gorillaz „Song Machine, Season One” (Parlophone)
- Jessy Lanza „All The Time” (Hyperdub)
- Laura Marling „Song For Our Daughter” (Chrysalis/Partisan)
- Lazy Eyes „The EP1” (wyd. własne)
- Lomelda „Hannah” (Double Double Whammy)
- Marissa Nadler „Moons” (wyd. własne)
- Porridge Radio „Every Bad” (Secretly Canadian)
- Waxahatchee „Saint Cloud” (Merge)
- Yumi Zouma „Truth or Consequences” (Polyvinyl)
Abstrakcje i konkrety
Przysięgam, że już przedzieramy się ku końcowi. Czas na zbieraninę rzeczy, które nie pasują mi do niczego, a budzą coś w rodzaju niemego podziwu. Na granicy możliwości mojej wyobraźni wydarzyło się w tym roku co najmniej kilka pięknych rzeczy. Począwszy od krótkiego, dzikiego wydawnictwa Lutto Lento z featami w postaci od ścieżek wokalnych aż po całe piosenki „obcych ludzi”. Wielki szacunek mam dla Afrojaxa, jego nie tylko wiedzy, ale też umiejętności w dziedzinie muzyki ośmiobitowej i pokrewnej. O wyobraźni wiemy od lat.
A G Cook będzie dla każdego idealnym wstępem do PC Music – zarówno pod względem obfitości, różnorodności, jak i konceptu, z którego wyrosła cała jego „7G” (bo ten album wolę od „Apple”). Podobnego rodzaju rozpustą – ale w formacie longplaya, a nie czterech czy pięciu płyt – jest słuchanie Deerhoof z ich „na żywo ale w studio” nagranym „Love-Lore”, przeglądem ulubionych utworów z XX wieku i chyba nie tylko, ale wszystkiego oczywiście nie rozpoznałem. Festiwal zamówi takie coś, zespół zagra, a później jest możliwość zrobić coś więcej, głębiej – za to też kochamy dobre i mądre festiwale.
Ziołek Jakub zaskoczył wielu oddanych wielbicieli – nowe nagrania mają jakość jeszcze wyższą niż dawne, na korzyść zadziałał też głód jego nowych utworów, takie dłuższe milczenie. Artysta zdobywa nowe tereny i tworzy rzeczy niepodobne niczemu, miesza style i brzmienia, a konkretni zrobił np. wielki utwór „Modernism and Melancholy” z udziałem Grzegorza Tarwida. Poza tym ta płyta uzupełnia się z trochę wcześniejszym debiutem Clinamenu (jest taki label w Holandii), który ciągnie Ziołka jeszcze dalej w stronę elektroniki – trzeba podkreślać, że na równi z JZ zasłużył się tu Krzysztof Ostrowski. A propos śpiewu Ziołka daję tu zupełnie piosenkową, ale przerywaną ludzkimi głosami opowieść o bólu dzieciństwa, drodze od narodzin do śmierci usianej stratami i tęsknotą, wreszcie o cierpieniu planety. Nagrała to U.S. Girls na początku marca. Myślę, że to ładnie rozmawia z Lutto Lento i Ziołkiem.
top:
- Afrojax „20 lat Commodore 64” (wyd. własne)
- A G Cook „7G” oraz „Apple” (PC Music)
- Deerhoof „Love-Lore” oraz „Future Teenage Cave Artists” (Joyful Noise)
- Jakub Ziołek „Virtual Paradises. Vol.1” (Brutality Garden)
- Lutto Lento „Fortuna” (Dunno)
- U.S. Girls „Heavy Light” (4AD)
konteksty:
- Clinamen „The Tropisms of Spring” (Brutality Garden)
- MIR „On the Rim” (Tapes Webala)
- More Eaze & Claire Rousay „If I Don’t Let Myself Be Happy Now Then When” (Mondoj)
- Piotr Kurek „A Sacrifice Shall Be Made / All The Wicked Scenes” (Mondoj)
- The Hundred in the Hands „Your Dream Is a Stone” (wyd. własne)
- Wilma Archer „A Western Circular” (Weird World)
Z szuflady
Jeśli ktoś lubi wznowienia, to mam nadzieję, że nie przeoczył tych kilku poniżej. Nawet chyba nie wiedziałem o reedycji Svitlany Nianio, gdy coś natchnęło mnie do odświeżenia kasety wydanej przez firmę Koka jakieś 20 lat temu. Brzmi pięknie do dziś. Chyba jeszcze przed pandemią rzuciłem się na różowy winyl 19 Wiosen, potem był Piernik – zdaje się tylko (lub na razie tylko) w wersji cyfrowej, akurat tydzień przed tą publikacją kupiłem na bandcampie starą wersję. Rozszerzony o parę utworów „Transit” Skalpela wciąż jest smaczny, z kolei w „Dotyk” Renaty Lewandowskiej nie wsiąkłem na długo – fajne, ale miałem poczucie spacerowania po muzeum, bez możliwości wejścia do środka obrazu. Wielu fachowców się zachwyca, dla mnie chyba za dużo dni upłynęło od lat 70. Tutaj przynależy Afrojax, ale już dałem go wcześniej i jestem zadowolony, więc tam zostawię.
- 19 Wiosen „Lata pierwsze” (Zima)
- Renata Lewandowska „Dotyk” (The Very Polish Cut Outs/Astigmatic)
- Robert Piernikowski „Się żegnaj” (Latarnia)
- Skalpel „Transit Extended” (NoPaper)
- Svitlana Nianio i Oleksandr Jurchenko „Знаєш як? Розкажи” (Night School)
(Też pseudo)ścieżki dźwiękowe
Piotr Kurek średnio mi wszedł. Jakoś mi to nie idzie jako całość, może nie lubię muzyki teatralnej? Może z wokalem zwłaszcza? Czekam na nowego Kurka, słuchając bardziej tradycyjnych ścieżek dźwiękowych, na czele z najlepszym w dotychczasowej karierze materiałem Giorgio Fazer – pseudowesternem. Emiter udokumentował to, jak żyło się ludziom sztuki w pierwszych tygodniach lockdownu, a razem z Ludomirem Franczakiem stworzył słuchowisko inspirowane słuchowiskiem „Pasażerka”, jego adaptacjami sceniczną i filmową, a także obficie cytujące te stare już dzisiaj dzieła. Byłem oczarowany zwłaszcza „Mgłą…”.
Do tego rekomenduję muzykę teatralną i filmową Macieja Cieślaka. Wydaje się w niej jeszcze bardziej delikatny niż zawsze. Słuchałem też kilka razy „Niezwyciężonego”, ale to staroć, po prostu kupiłem płytę, a ona pasuje do tej nowej. Soundtrack Stefana Wesołowskiego po jednym na razie odsłuchu wydaje mi się lepszy niż np. muzyka Kamasiego Washingtona do filmu „Becoming”. To jakiś zupełnie nowy Stefan, niepodobny do kameralno-dętego Stefana sprzed paru lat, ten sam kompozytor, ale działający w innej dziedzinie sztuki, malowniczy na inny sposób.
Niezbędny jest też w tym roku apdejt dokonań Resiny, np. w kontekście Laury Cannell i Beatrice Dillon. Moim zdaniem Karolinę Rec warto subsydiować w ramach narodowego programu. Przyklasnąłbym, gdy np. dysponująca miliardami złotych spółka budująca lotnisko im. Solidarności Baranów zamówiła u artystki dźwięki potrzebne w każdym szanującym się porcie lotniczym: w kawiarniach, sklepach, wieżach kontrolnych, hotelach, windach, podziemiach, pokoju socjalnym, ale także przy kontroli osobistej, przy automatach z kawą, na tarasie widokowym, w zatłoczonym autobusie jadącym do samolotu, przy odbiorze bagażu. Publiczność jednoosobowa i publiczność masowa. Różne pomieszczenia, w których ludzie czekają, próbują zapomnieć, że czekają, chcą stracić minuty lub je zyskać. Ludzie pędzą do zamykającej się bramki do dźwięków Resiny. Na takie lotnisko pojechałbym elektrycznym samochodem albo szybką koleją nawet na koniec Polski, a co dopiero do jej środka.
No ale OK, dopisałem sobie tę fantazję rach ciach przy sprawdzaniu tekstu, było miło, ale teraz kolejne zdanie się nie klei. Było o tym, że Rec > Cannell + Dillon. Kontynuujmy.
Jestem zdania, że bez koncertów dużo lepiej było widać polską muzykę w zwierciadle zagranicznej. Starałem się patrzeć na nie łącznie. Lubię w naszej muzyce lokalność: motywy polskiego wkurwu, zmęczenia, rozczarowania, prowizorki, wiecznego napięcia, strachu, niedowartościowania. No i fantazji, nie tylko tej, która „podpowiada czarne obrazy”. Te motywy działają w różnych wymiarach. Żałuję, że przeważnie ci utalentowani nie umieją się wypromować albo nie wiedzą jak. Albo tracą energię na kopanie się z koniem w kraju. Polska muzyka na ogół nie jest gorsza od przehajpowanych bohaterów amerykańskich portali.
top:
- Emiter „Home Office” (Fundacja 4 Sztuki)
- Giorgio Fazer „Odarci z godności” (Nagrania Somnambuliczne)
- Ludomir Franczak / Marcin Dymiter „Mgła zdaje się przychodzić z zewnątrz” (Bołt)
- Resina „Vampire The Masquerade – Shadows Of New York” (Coastline Northern Cuts)
- Stefan Wesołowski „Love Express: The Disappearance of Walerian Borowczyk OST” (Lakeshore)
konteksty:
- Antonina Nowacka „Lamunan” (Mondoj)
- Jachna/Kuba Ziołek/Jacek Buhl „Animated Music” (Pawlacz Perski)
- Laura Cannell „The Earth with Her Crowns” (Brawl)
- Maciej Cieślak „Muzyka dla filmu i teatru 1” (My Shit in Your Coffee)
- Nicolas Jaar „Telas” (Other People)
- Psychogeografia „Random Roots” (Gusstaff)
- Siksa „Zemsta na wroga” (Antena Krzyku)
No właśnie. Dużo wychwalanych pod niebiosa (chwała na wysokości) rzeczy nie podbiło mi serca, nie podniosło ciśnienia ani nie obniżyło: skreśliłem większość, ale na „a” to byłyby np. Actress, Algiers, Amnesia Scanner, na „c” Caribou, Car Seat Headtrest, Clarice Jensen, Clipping, a na „s” Soccer Mommy i Sufjan Stevens. To słuszne i ważne płyty, ale albo nic się u tych artystów nie zmieniło, albo nie umieli się odróżnić od innych, albo nudzili po prostu. Taka Arca – mogłaby robić coś ważnego, ale z mojej perspektywy robi rzeczy wsobne, zapatrzone w siebie. Wolę czytać Maggie Nelson, niż słuchać Arki, zaraz wychodzi kolejna książka, chyba w marcu. Okrutnie przegadane The 1975 (nie umieli ściąć z 80 minut do 35, więc do kosza) musi ustąpić własnym wyznawcom – rewelacyjnym Blackstarkids, z pozdrowieniami od Zdechłego Osy. A Grimes była zwyczajnie nieciekawa, nic nie pamiętam z jej słynnej, wyczekiwanej, z hukiem wydanej płyty.
Przepraszam, ale płyta Moor Mother i Billy’ego Woodsa nie sprawiła, żeby otworzyło mi się trzecie oko. Takie tam z nejmczekowaniem koszykarzy, kto musi, niech słucha na rypicie, ale to że coś wyszło w grudniu, nie znaczy, że jest w czołówce roku. Bez obaw, za miesiąc na kolejnej płycie Moor Mother odkryje jeszcze jeden kontynent.
Już nie lubię tego akapitu wyżej. Chyba drażni mnie „odkrywczość” Moor Mother, uważam, że działa teraz sporo lepszych od niej artystek i artystów. Waleczność, chaotyczność i słowotok wolę w wykonaniu Siksy niż Ayewy i jej współpracowników z akademii. Moor Mother to tylko i aż osoba sprawnie posługująca się sceną, widzę ją i wiem, że muszę uwierzyć w jedność osoby i postaci, żeby w to wejść – ale nie idzie mi to gładko. Wysoki poziom teatralności. Dla odmiany kupuję Siksę, która od początku i wprost prezentuje się jako sceniczna persona, walczący o coś byt, który jest odrębny od duetu artystów go tworzących. No i spoko, że mnie dręczą, tak też trzeba.
Czuję się trochę tak, jakbym tłumaczył wyznawcom Ayewy jak Bush: you forgot Idriss Ackamoor! Ale nie muszę przecież tego robić.
Mądrych to i miło poczytać
W 2020 było za mało czasu, jak zawsze. Dopiero teraz poznaję płyty takie jak „Dzwoń po nadzór” Hai (Haimusik). Ona weszła do poleceń Beehype, intryguje muzycznie, choć śpiewanie straszne. Złe teksty mnie nie bolą, każdy miewa takie, chodzi o połączenie tekstu z melodią – działa coś, co kolega mój nazywa metodą Nosowskiej: ekspresja, w którą da się włożyć dowolne zdanie. No ale komuś może podejść, więc powiadamiam.
Nie ma co tego ciągnąć. Z rzeczami, co do których mam pewność, że ich nie ogarniam, proponuję udać się do specjalistów. W hip-hopie i okolicach przenikliwe podsumowania wykonali: Filip Kalinowski (tutaj) i Marcin Flint (tutaj), playlistę przez rok kompletował Andrzej Cała.
Mariusz Herma od kilku lat koordynuje ogromną grupę dziennikarzy z całego świata, żeby wyłonić najlepsze piosenki i albumy kilku kontynentów. Jest playlista z roku 2020, a w środku znacznie więcej albumów ze świata.
Muzyka improwizowaną bądź ze współczynnikiem awangardy przekraczającym 2/10 można znaleźć u moich bratnich dusz: Bartka Chacińskiego (kilka wpisów na Polifonii, są playlisty), Jakuba Knery (Nowe Idzie Od Morza) oraz Michała Wieczorka (Na Obrzeżach).
Jeszcze ciężary u Szubrychta w statusie. Coś między Jarkiem a tym, co trzej koledzy nad nim, podsumował elegancko mój dobry kolega Michał Maciejak.
A poza tym, jak Flint napisał w linkowanym podsumowaniu: „Zresztą to nie jest kolejność opuszczania Ziemi w obliczu zagłady. To jest gust jednego gościa w jednym momencie”.
Fajnie, że trafiłem na Pańskiego bloga.. fajnie, że trafiłem na Twój blog i subiektywne opinie o muzyce, dobrze, że napisane naturalnie i z poczuciem humoru.. widzę, że mam dużo do posłuchania i przeczytania :) Życzę zdrowia i wielu fascynujących podróży muzycznych! Dzięki za wkład w polskie kulturalne Internety!
Dziękuję za dobre słowo!