Menu Zamknij

Lock Down, Naphta, Kamp! i co jest nie tak z naszą muzyką. Next Fest 22/4/23

Ostatni dzień festi­wa­lu, chy­ba naj­wię­cej zoba­czo­nych kon­cer­tów. W dodat­ku te same miej­sca spra­wi­ły, że kon­cer­ty zaczę­ły się nad­pi­sy­wać – i wyszedł nie­do­sta­tek pamię­ci podręcznej.


Lock Down w klu­bie Pod Minogą, 22/4/2023

Notuję sobie i zapa­mię­tu­je rze­czy na szyb­ko. Mam nadzie­ję, że z tych rela­cji wyła­nia się stan rze­czy w wycin­ku mło­dej (śred­niej też) pol­skiej muzy­ki, a oprócz mało pomoc­nych wra­żeń z wystę­pów poje­dyn­czych arty­stów uwi­docz­ni się tak­że to, cze­go mi w tej muzy­ce bra­ku­je oraz cze­go jest moim zda­niem za dużo. Chciałem, żeby oprócz zachwy­tów prze­bi­ły się wku­rze­nia i żeby prze­mil­cze­nia też mówi­ły gło­śno (marze­nie ścię­tej głowy).

Oczywiście, że z pol­ską muzy­ką pro­ble­mów mamy sto. Od daw­na nie­po­koi brak solid­ne­go środ­ka. Jest spo­ro solid­nych zespo­łów, gra­ją­cych na pozio­mie pro­fe­sjo­nal­nym, w punkt. Jest bar­dzo dużo grup, któ­re pró­bu­ją posta­wić sto­pę na obrze­żach głów­ne­go nur­tu i prze­bić się choć­by do dal­sze­go krę­gu muzy­ki zwa­nej, z bra­ku lep­szych labe­li, pop roc­kiem lub alter­na­ty­wą. Dobrze wiem, o czym mówię, kie­dy mówię o „alter­na­ty­wie” w sen­sie komer­cyj­nym czy kor­po­ra­cyj­nym. Z mojej per­spek­ty­wy ta muzy­ka czę­sto brzmi jak zwy­kły rock śred­nich lotów, z per­spek­ty­wy dużych wytwór­ni jest czymś ryzy­kow­nym, w co trze­ba dużo zain­we­sto­wać, zanim będzie moż­na liczyć na jakiś zwrot.

(Pewnie wła­śnie to mnie dener­wu­je: wasza alter­na­ty­wa i tak brzmi jak wasze gwiaz­dy, tyl­ko bied­niej; dale­ko jej od real­nej alter­na­ty­wy, bo jest zwy­czaj­nie nie­świe­ża, rzad­ko łączy się z tam­tą choć­by jakąś niteczką).

EDIT: Tego same­go dnia wie­czo­rem temat bycia pomię­dzy i spo­mię­dzy dobrze ujął 1988, nagro­dzo­ny dwo­ma Fryderykami za pły­tę z Brodką: link. Przykład, że tak jak w całym świe­cie main­stre­am może i powi­nien czer­pać z alternatywy.

Jest wresz­cie w Polsce spo­ro, choć zawsze za mało, zespo­łów mi naj­bliż­szych – nie­za­leż­nych, któ­re zada­ją sobie trud pra­cy nad ory­gi­nal­nym, wła­snym brzmie­niem. Brzmią czę­sto po ama­tor­sku. Nie mają cza­su, nie stać ich na taką opra­wę sce­nicz­ną, na jaką mogą sobie pozwo­lić pro­wa­dzo­ne zawo­do­wą ręką gru­py, ale czę­sto mają to coś – piszą zupeł­nie innym języ­kiem niż ten prze­wa­ża­ją­cy w głów­nym nur­cie, gra­ją rów­nież zupeł­nie innym języ­kiem. Ci muszą przejść przez ucho igiel­ne, żeby na dłuż­szą metę utrzy­mać się w obie­gu. Ledwo dadzą się roz­po­znać, zni­ka­ją, grzę­zną w kolej­nych powro­tach, a czas ucie­ka. Za mało takich arty­stek i arty­stów na impre­zach takich jak Next Fest, choć i tak prze­ni­ka ich tu wię­cej niż na maso­we, dro­gie impre­zy sta­ra­ją­ce się dać peł­ny prze­krój muzy­ki alter­na­tyw­nej – jak Off Festival.

Nie cho­dzi o kon­kret­ne nazwy, ale parę­na­ście nazwisk czy nazw nie­obec­nych na Next Feście zadzia­ła­ło­by moc­no na korzyść pro­gra­mu. Afro Kolektyw, Alfah Femmes, Bez, Chair, Cudowne Lata, Drewnofromlas, Egipcjanie, Hage‑o, Muzyka Końca Lata, Oranżada, Pies, Postman, Rosa Vertov, Rycerzyki, The Overview Effect – wymie­niam z gło­wy, ukła­dam alfa­be­tycz­nie – były­by tu na swo­im miej­scu, i to w czo­łów­ce. Pomijam już bar­dziej awan­gar­do­we rze­czy trzy­ma­ją­ce rów­nie wyso­ki poziom. Powtarzam, nie cho­dzi o kon­kret­ne nazwy. Cieszę się z Małgola, No, cie­szę się z Hinode Tapes, ale od festi­wa­li chcę wię­cej odwa­gi, ludzie i tak kupią bile­ty, bo gra Nosowska.

Jakoś się te świa­ty nie łączą. Takie impre­zy jak Next Fest czy zeszło­ty­go­dnio­wy trój­miej­ski Sea You dźwi­ga­ją wiel­kie ocze­ki­wa­nia. Na pew­no moje ocze­ki­wa­nia są wiel­kie! Brakuje w Polsce imprez, na któ­rych te oddziel­ne kra­iny – a lizną­łem tu tyl­ko temat pio­sen­ko­wy – mogły­by się spo­tkać, roz­po­znać, nauczyć cze­goś od sie­bie nawza­jem. Nie podo­ba mi się, że głów­ny nurt (ten ostroż­nie budu­ją­cy swo­ją wła­sną alter­na­ty­wę, moim zda­niem w 9/10 przy­pad­ków zbęd­ną, bo nie­świe­żą i odkle­jo­ną od grass roots) nie ma się gdzie zetknąć z nie­za­lem. Myślę, że duzi mają wie­dzę i cie­ka­wość nie mniej­szą niż nie­za­low­cy. Często to nie­zal wyda­je mi się bar­dziej dogma­tycz­ny. Drażni mnie poza, zgod­nie z któ­rą wypa­da poło­żyć lagę na takie wyda­rze­nia jak Next Fest, żeby tyl­ko trzy­mać fason przed kole­ga­mi z piw­ni­cy. Samo nie zro­bi się nic.

Mogę już skoń­czyć część publicystyczną?

*
Sobotę zaczą­łem jesz­cze raz w Dragonie, dokąd towa­rzysz redak­tor zacią­gnął mnie celem roz­po­zna­nia duetu Jeże Oruelińskie. Przyszłem wcze­śniej, gdyż nie mia­łem co robić. Znów dobre wpro­wa­dze­nie w dzień: bez spi­ny, z uśmie­chem na ryj­ku, dwóch bro­da­tych typów we wzo­rzy­stych koszu­lach z ręka­wem do łok­cia, w czar­nych oku­la­rach. Zaczął bęb­niarz, któ­ry zapę­tlił w rytm kil­ka par­tii na instru­men­tach typu sha­ke­ry czy butla gazo­wa prze­ro­bio­na na bęben-dzwon (love), basi­sta to koor­dy­no­wał, a póź­niej już się zaczął wie­czór, z lek­ki­mi kli­ma­ta­mi typu dzień wcze­śniej­sze Jazxing (przy­zna­ję, tam­ci byli znacz­nie bar­dziej pro), z ele­men­ta­mi dru­m’n’bas­su, gęsty­mi ryt­ma­mi i peł­ny­mi dłu­gich syn­to­wych akor­dów pio­sen­ka­mi. Słów nie było, powie­trze tak. Nieco ama­tor­ki, z cza­sem tro­chę się to opa­trzy­ło, ale jak na kon­cert w ciem­no (spo­dzie­wa­łem się echa Wczasów) Jeże dały mi przy­jem­ne pół godziny.

Sekwencji moich wybo­rów nie potra­fię już odtwo­rzyć, ale pod­ja­ra­ny tym, że w Baraku Kultury wystą­pią ukra­iń­skie artyst­ki i arty­ści, posze­dłem na Yuliię Vyzhę. Niestety, nie wyszła na sce­nę przez jakieś 12 z 30 minut prze­zna­czo­nych na kon­cert, więc popę­dzi­łem dalej. Później wró­ci­łem jesz­cze do Baraku na wszech­stron­ne­go pro­du­cen­ta Morphoma i było... spe­cy­ficz­nie, jak na jed­no­oso­bo­wym Sleaford Mods. Z bra­ku woka­li­stów typ sam wszyst­ko śpie­wał do goto­wych pod­kła­dów. Miało to wymiar pio­sen­ko­wy, nawet tro­chę szla­gie­ro­wy. Do zapomnienia.

W mię­dzy­cza­sie odwie­dzi­li­śmy bliź­nia­cze klu­by Pod Minogą i W Starym Kinie. Najpierw spoj­rze­nie na Mark and the Boomers, solid­ny pop rock ubra­nych na czar­no chło­pa­ków z ambi­cja­mi na pisa­nie prze­bo­jów. Zawsze cie­szą mnie kla­wi­sze uło­żo­ne w sys­te­mie góra/dół, zwłasz­cza jeśli gór­ne są na wyso­ko­ści pier­si kla­wi­szow­ca. Nie, napraw­dę, to co sły­sza­łem, nie przy­nio­sło muzy­kom wsty­du. Jest tyl­ko jeden pro­blem, mia­no­wi­cie fra­zy typu: „lubię ten stan/ kie­dy tak sie­dzę sam”. Serio? Warto powta­rzać takie gra­fo wykwi­ty 10–20-30 razy w jed­nej piosence?

Przeskoczyłem na Lock Down, rodzin­ny zespół hardcore/punkowy z Poznania. Serio, gra­ją tam dzie­cia­ki. Na gita­rach Wojtek (lat 14, jeśli nic nie mylę) i Włodek, na per­ku­sji Alex (lat 10), Emilia (lat 14) na woka­lu, a basi­stą jest Krzysiek, daw­ny per­ku­si­sta Apatii (inf. Jacek Kąkolewski). Wydaje ich Jimmy Jazz – pły­ta nazy­wa się „We Are The Change”. Bardzo odświe­ża­ją­ce gra­nie: zagryw­ka, zwrot­ka, refren, pau­za, wszyst­ko jak trze­ba w takiej muzy­ce. Podobały mi się utwo­ry po pol­sku: „Pokolenie”, Nigdy” i zwłasz­cza „Push Back”. Jeżeli ktoś pyta o dzie­cia­ki śpie­wa­ją­ce o kli­ma­tycz­nej kata­stro­fie – Lock Down są odpowiedzią.

Bardzo dobrze było też na Zespole Sztylety. Płyta mi nie pode­szła, na żywo ich ener­gia napraw­dę zadzia­ła­ła. Można ich w mia­rę czę­sto zoba­czyć, wszy­scy już chy­ba to zna­ją, więc nie będę się roz­wo­dził nad ich emo peł­nym ener­gii i wzru­szeń. Scenicznie są eks­tra. Jedyny minus kon­cer­tu wobec pły­ty to para­do­wa­nie muzy­ków wśród publicz­no­ści. Odważna teza robo­cza: bez­prze­wo­do­we sys­te­my nagło­śnie­nio­we jesz­cze niko­mu nie pomogły.

Nie da się dotrzeć wszę­dzie, każ­da decy­zja na „tak” jest kil­ko­ma decy­zja­mi na „nie”. W Dublinerze tym razem nie­spo­dzian­ki nie było – zbłą­dzi­łem tam zain­try­go­wa­ny opi­sem ślą­skie­go zespo­łu Iksy, lecz na miej­scu oka­za­ła się to krin­dżó­wa jak się patrzy. Piszą, że wciąż szu­ka­ją, nie skre­ślam ich, ale na kon­cer­cie nie zna­la­złem nic dla siebie.

Wszystkiego by się chcia­ło spró­bo­wać, nie zda­wa­łem sobie spra­wy, że potrze­bo­wa­łem Naphty. Widziałem go już parę razy, tyle że w innych kon­tek­stach, typu Unsound. Wczoraj wie­czo­rem, pod sam koniec festi­wa­lu Naphta oka­zał się arty­stą z innej pla­ne­ty, rodza­jem Pana Witka z Atlantydy, któ­ry przez deka­dy cie­szył prze­chod­niów z war­szaw­skiej patel­ni dźwię­ka­mi wydo­by­wa­ny­mi z prze­ste­ro­wa­nej gita­ry aku­stycz­nej. Słuchając Naphty, myśla­łem o tym, że wszyst­ko jest na odwrót – daw­na muzy­ka ludo­wa oka­zu­je się zbyt eli­tar­na dla maso­wej publicz­no­ści, za trud­na, obca, z kolei tech­no, u zara­nia muzy­ka awan­gar­do­wa, dziś już dobrze dosłu­cha­na i okieł­zna­na, typo­wo miej­ska, w uszach uczest­ni­ków roc­ko­wych kon­cer­tów oka­zu­je się awan­gar­dą. Na szczę­ście taniec idzie w poprzek tych podziałów.

Ten kon­cert pod­bu­rzył mnie, żeby wybrać się na występ Kamp! w ramach ich poże­gnal­nej tra­sy. Tam, na sam koniec, dozna­łem. Padały pyta­nia: „Dlaczego tak napraw­dę koń­czą?”, „Kiedy wró­cą?” Wydaje mi się, że oni od począt­ku odcho­dzi­li. Pamiętam ich już doj­rza­łą wer­sję z Open’era 2012. „Szkoda, że nie gra­ją jak daw­niej”, mówio­no wte­dy. Urodzili się nostal­gi­ka­mi i tacy zosta­li, ale muzy­ka się zmie­nia­ła. Nie wiem, czy na kon­cer­cie, w tej trud­no zno­śnej Tamie, świę­to­wa­łem z nimi, czy się żegna­łem. Mrugały napi­sy o nie­mó­wie­niu do widze­nia, nie­że­gna­niu się, i tak dalej. Przed ocza­mi kalej­do­skop życia. W gło­wie sce­ny z „24 Hour Party People” i/lub mono­log z „Las Vegas Parano” o poko­le­niu, któ­re koń­czy, prze­ko­na­nie, że tego wie­czo­ru na mocy poro­zu­mie­nia odcho­dzą wszy­scy co do jed­ne­go. Ginsberg. Kampowi nigdy nie cho­dzi­ło o umysły.

Czułem się z Kampem u sie­bie, zawsze – poło­ży­li solid­ny most mię­dzy alter­na­ty­wą a main­stre­amem, słu­cha­cza­mi a impre­zo­wi­cza­mi, mło­dy­mi a star­sza­ka­mi. Zabawą i smu­tecz­kiem. Jednocześnie w Tamie było tak, jak­bym wkle­ił się w coś, do cze­go nie nale­ża­łem – publicz­ność spra­wia­ła wra­że­nie jed­ne­go orga­ni­zmu, to nie jest fra­zes – jak­bym pod­łą­czył się na chwi­lę, żeby się roz­ma­rzyć, i oto w mgnie­niu oka sie­dzia­łem w odjeż­dża­ją­cym z pero­nu pocią­gu wypeł­nio­nym ludź­mi, któ­rzy jak każ­de poko­le­nie muszą w koń­cu powie­dzieć jak Naphta, z angiel­skie­go: „To było to”.

Trudno jest szu­kać słów, by opo­wie­dzieć o sło­wach zespo­łów. A dopie­ro o dźwię­kach! Stać po stro­nie arty­stów, bo są waż­niej­si niż festi­wal, a ich muzy­ka może stać się dla kogoś języ­kiem inte­rak­cji ze świa­tem. Warto oddy­chać. Jest wycze­ki­wa­na pięk­na wio­sna, zamiast pisać bzdu­ry powin­no się raczej wyjść na słoń­ce, bo cza­su jest mało. Zaraz trze­ba będzie ruszyć do swo­ich zajęć, więc jesz­cze jed­no zda­nie, a tyle cza­su zeszło na to, żeby wstać rano, zjeść śnia­da­nie, kawę wypić, pójść na dwo­rzec, i jesz­cze jed­no zda­nie, ostat­nie, już czas zde­kom­pre­so­wać się z tego zabu­rze­nia cza­su, w któ­rym na dłuż­szą metę nie da się żyć.

 

 

 

 

Podobne wpisy

Leave a Reply