Ostatni dzień festiwalu, chyba najwięcej zobaczonych koncertów. W dodatku te same miejsca sprawiły, że koncerty zaczęły się nadpisywać – i wyszedł niedostatek pamięci podręcznej.
Notuję sobie i zapamiętuje rzeczy na szybko. Mam nadzieję, że z tych relacji wyłania się stan rzeczy w wycinku młodej (średniej też) polskiej muzyki, a oprócz mało pomocnych wrażeń z występów pojedynczych artystów uwidoczni się także to, czego mi w tej muzyce brakuje oraz czego jest moim zdaniem za dużo. Chciałem, żeby oprócz zachwytów przebiły się wkurzenia i żeby przemilczenia też mówiły głośno (marzenie ściętej głowy).
Oczywiście, że z polską muzyką problemów mamy sto. Od dawna niepokoi brak solidnego środka. Jest sporo solidnych zespołów, grających na poziomie profesjonalnym, w punkt. Jest bardzo dużo grup, które próbują postawić stopę na obrzeżach głównego nurtu i przebić się choćby do dalszego kręgu muzyki zwanej, z braku lepszych labeli, pop rockiem lub alternatywą. Dobrze wiem, o czym mówię, kiedy mówię o „alternatywie” w sensie komercyjnym czy korporacyjnym. Z mojej perspektywy ta muzyka często brzmi jak zwykły rock średnich lotów, z perspektywy dużych wytwórni jest czymś ryzykownym, w co trzeba dużo zainwestować, zanim będzie można liczyć na jakiś zwrot.
(Pewnie właśnie to mnie denerwuje: wasza alternatywa i tak brzmi jak wasze gwiazdy, tylko biedniej; daleko jej od realnej alternatywy, bo jest zwyczajnie nieświeża, rzadko łączy się z tamtą choćby jakąś niteczką).
EDIT: Tego samego dnia wieczorem temat bycia pomiędzy i spomiędzy dobrze ujął 1988, nagrodzony dwoma Fryderykami za płytę z Brodką: link. Przykład, że tak jak w całym świecie mainstream może i powinien czerpać z alternatywy.
Jest wreszcie w Polsce sporo, choć zawsze za mało, zespołów mi najbliższych – niezależnych, które zadają sobie trud pracy nad oryginalnym, własnym brzmieniem. Brzmią często po amatorsku. Nie mają czasu, nie stać ich na taką oprawę sceniczną, na jaką mogą sobie pozwolić prowadzone zawodową ręką grupy, ale często mają to coś – piszą zupełnie innym językiem niż ten przeważający w głównym nurcie, grają również zupełnie innym językiem. Ci muszą przejść przez ucho igielne, żeby na dłuższą metę utrzymać się w obiegu. Ledwo dadzą się rozpoznać, znikają, grzęzną w kolejnych powrotach, a czas ucieka. Za mało takich artystek i artystów na imprezach takich jak Next Fest, choć i tak przenika ich tu więcej niż na masowe, drogie imprezy starające się dać pełny przekrój muzyki alternatywnej – jak Off Festival.
Nie chodzi o konkretne nazwy, ale paręnaście nazwisk czy nazw nieobecnych na Next Feście zadziałałoby mocno na korzyść programu. Afro Kolektyw, Alfah Femmes, Bez, Chair, Cudowne Lata, Drewnofromlas, Egipcjanie, Hage‑o, Muzyka Końca Lata, Oranżada, Pies, Postman, Rosa Vertov, Rycerzyki, The Overview Effect – wymieniam z głowy, układam alfabetycznie – byłyby tu na swoim miejscu, i to w czołówce. Pomijam już bardziej awangardowe rzeczy trzymające równie wysoki poziom. Powtarzam, nie chodzi o konkretne nazwy. Cieszę się z Małgola, No, cieszę się z Hinode Tapes, ale od festiwali chcę więcej odwagi, ludzie i tak kupią bilety, bo gra Nosowska.
Jakoś się te światy nie łączą. Takie imprezy jak Next Fest czy zeszłotygodniowy trójmiejski Sea You dźwigają wielkie oczekiwania. Na pewno moje oczekiwania są wielkie! Brakuje w Polsce imprez, na których te oddzielne krainy – a liznąłem tu tylko temat piosenkowy – mogłyby się spotkać, rozpoznać, nauczyć czegoś od siebie nawzajem. Nie podoba mi się, że główny nurt (ten ostrożnie budujący swoją własną alternatywę, moim zdaniem w 9/10 przypadków zbędną, bo nieświeżą i odklejoną od grass roots) nie ma się gdzie zetknąć z niezalem. Myślę, że duzi mają wiedzę i ciekawość nie mniejszą niż niezalowcy. Często to niezal wydaje mi się bardziej dogmatyczny. Drażni mnie poza, zgodnie z którą wypada położyć lagę na takie wydarzenia jak Next Fest, żeby tylko trzymać fason przed kolegami z piwnicy. Samo nie zrobi się nic.
Mogę już skończyć część publicystyczną?
*
Sobotę zacząłem jeszcze raz w Dragonie, dokąd towarzysz redaktor zaciągnął mnie celem rozpoznania duetu Jeże Oruelińskie. Przyszłem wcześniej, gdyż nie miałem co robić. Znów dobre wprowadzenie w dzień: bez spiny, z uśmiechem na ryjku, dwóch brodatych typów we wzorzystych koszulach z rękawem do łokcia, w czarnych okularach. Zaczął bębniarz, który zapętlił w rytm kilka partii na instrumentach typu shakery czy butla gazowa przerobiona na bęben-dzwon (love), basista to koordynował, a później już się zaczął wieczór, z lekkimi klimatami typu dzień wcześniejsze Jazxing (przyznaję, tamci byli znacznie bardziej pro), z elementami drum’n’bassu, gęstymi rytmami i pełnymi długich syntowych akordów piosenkami. Słów nie było, powietrze tak. Nieco amatorki, z czasem trochę się to opatrzyło, ale jak na koncert w ciemno (spodziewałem się echa Wczasów) Jeże dały mi przyjemne pół godziny.
Sekwencji moich wyborów nie potrafię już odtworzyć, ale podjarany tym, że w Baraku Kultury wystąpią ukraińskie artystki i artyści, poszedłem na Yuliię Vyzhę. Niestety, nie wyszła na scenę przez jakieś 12 z 30 minut przeznaczonych na koncert, więc popędziłem dalej. Później wróciłem jeszcze do Baraku na wszechstronnego producenta Morphoma i było... specyficznie, jak na jednoosobowym Sleaford Mods. Z braku wokalistów typ sam wszystko śpiewał do gotowych podkładów. Miało to wymiar piosenkowy, nawet trochę szlagierowy. Do zapomnienia.
W międzyczasie odwiedziliśmy bliźniacze kluby Pod Minogą i W Starym Kinie. Najpierw spojrzenie na Mark and the Boomers, solidny pop rock ubranych na czarno chłopaków z ambicjami na pisanie przebojów. Zawsze cieszą mnie klawisze ułożone w systemie góra/dół, zwłaszcza jeśli górne są na wysokości piersi klawiszowca. Nie, naprawdę, to co słyszałem, nie przyniosło muzykom wstydu. Jest tylko jeden problem, mianowicie frazy typu: „lubię ten stan/ kiedy tak siedzę sam”. Serio? Warto powtarzać takie grafo wykwity 10–20-30 razy w jednej piosence?
Przeskoczyłem na Lock Down, rodzinny zespół hardcore/punkowy z Poznania. Serio, grają tam dzieciaki. Na gitarach Wojtek (lat 14, jeśli nic nie mylę) i Włodek, na perkusji Alex (lat 10), Emilia (lat 14) na wokalu, a basistą jest Krzysiek, dawny perkusista Apatii (inf. Jacek Kąkolewski). Wydaje ich Jimmy Jazz – płyta nazywa się „We Are The Change”. Bardzo odświeżające granie: zagrywka, zwrotka, refren, pauza, wszystko jak trzeba w takiej muzyce. Podobały mi się utwory po polsku: „Pokolenie”, Nigdy” i zwłaszcza „Push Back”. Jeżeli ktoś pyta o dzieciaki śpiewające o klimatycznej katastrofie – Lock Down są odpowiedzią.
Bardzo dobrze było też na Zespole Sztylety. Płyta mi nie podeszła, na żywo ich energia naprawdę zadziałała. Można ich w miarę często zobaczyć, wszyscy już chyba to znają, więc nie będę się rozwodził nad ich emo pełnym energii i wzruszeń. Scenicznie są ekstra. Jedyny minus koncertu wobec płyty to paradowanie muzyków wśród publiczności. Odważna teza robocza: bezprzewodowe systemy nagłośnieniowe jeszcze nikomu nie pomogły.
Nie da się dotrzeć wszędzie, każda decyzja na „tak” jest kilkoma decyzjami na „nie”. W Dublinerze tym razem niespodzianki nie było – zbłądziłem tam zaintrygowany opisem śląskiego zespołu Iksy, lecz na miejscu okazała się to krindżówa jak się patrzy. Piszą, że wciąż szukają, nie skreślam ich, ale na koncercie nie znalazłem nic dla siebie.
Wszystkiego by się chciało spróbować, nie zdawałem sobie sprawy, że potrzebowałem Naphty. Widziałem go już parę razy, tyle że w innych kontekstach, typu Unsound. Wczoraj wieczorem, pod sam koniec festiwalu Naphta okazał się artystą z innej planety, rodzajem Pana Witka z Atlantydy, który przez dekady cieszył przechodniów z warszawskiej patelni dźwiękami wydobywanymi z przesterowanej gitary akustycznej. Słuchając Naphty, myślałem o tym, że wszystko jest na odwrót – dawna muzyka ludowa okazuje się zbyt elitarna dla masowej publiczności, za trudna, obca, z kolei techno, u zarania muzyka awangardowa, dziś już dobrze dosłuchana i okiełznana, typowo miejska, w uszach uczestników rockowych koncertów okazuje się awangardą. Na szczęście taniec idzie w poprzek tych podziałów.
Ten koncert podburzył mnie, żeby wybrać się na występ Kamp! w ramach ich pożegnalnej trasy. Tam, na sam koniec, doznałem. Padały pytania: „Dlaczego tak naprawdę kończą?”, „Kiedy wrócą?” Wydaje mi się, że oni od początku odchodzili. Pamiętam ich już dojrzałą wersję z Open’era 2012. „Szkoda, że nie grają jak dawniej”, mówiono wtedy. Urodzili się nostalgikami i tacy zostali, ale muzyka się zmieniała. Nie wiem, czy na koncercie, w tej trudno znośnej Tamie, świętowałem z nimi, czy się żegnałem. Mrugały napisy o niemówieniu do widzenia, nieżegnaniu się, i tak dalej. Przed oczami kalejdoskop życia. W głowie sceny z „24 Hour Party People” i/lub monolog z „Las Vegas Parano” o pokoleniu, które kończy, przekonanie, że tego wieczoru na mocy porozumienia odchodzą wszyscy co do jednego. Ginsberg. Kampowi nigdy nie chodziło o umysły.
Czułem się z Kampem u siebie, zawsze – położyli solidny most między alternatywą a mainstreamem, słuchaczami a imprezowiczami, młodymi a starszakami. Zabawą i smuteczkiem. Jednocześnie w Tamie było tak, jakbym wkleił się w coś, do czego nie należałem – publiczność sprawiała wrażenie jednego organizmu, to nie jest frazes – jakbym podłączył się na chwilę, żeby się rozmarzyć, i oto w mgnieniu oka siedziałem w odjeżdżającym z peronu pociągu wypełnionym ludźmi, którzy jak każde pokolenie muszą w końcu powiedzieć jak Naphta, z angielskiego: „To było to”.
Trudno jest szukać słów, by opowiedzieć o słowach zespołów. A dopiero o dźwiękach! Stać po stronie artystów, bo są ważniejsi niż festiwal, a ich muzyka może stać się dla kogoś językiem interakcji ze światem. Warto oddychać. Jest wyczekiwana piękna wiosna, zamiast pisać bzdury powinno się raczej wyjść na słońce, bo czasu jest mało. Zaraz trzeba będzie ruszyć do swoich zajęć, więc jeszcze jedno zdanie, a tyle czasu zeszło na to, żeby wstać rano, zjeść śniadanie, kawę wypić, pójść na dworzec, i jeszcze jedno zdanie, ostatnie, już czas zdekompresować się z tego zaburzenia czasu, w którym na dłuższą metę nie da się żyć.