Menu Zamknij

Autechre, julek ploski, Lonnie Holley i inni na Unsoundzie 2023 Dada

Wąska ścież­ka wie­dzie mię­dzy poka­za­mi mody w insta­gra­mo­wych miej­scach, kon­cer­ta­mi w zaciem­nio­nych teatrach i rado­sno-memiar­ską opra­wą nowej muzyki.

Dwa mie­sią­ce po kra­kow­skiej odsło­nie Unsoundu trwa nowo­jor­ska – gra­ją tam Martyna Basta, Raphael Rogiński, Moor Mother z duetem Armand Hammer (tak!), Lonnie Holley i inni (uwa­ga: edy­cja tek­stu zabra­ła wię­cej cza­su niż festi­wal w NY). Posłuchałoby się, zoba­czy­ło, ale moż­na też powspo­mi­nać tych, któ­rzy wystą­pi­li wcze­śniej w Krakowie. Poza tym minę­ło dzie­sięć lat od mojej pierw­szej wizy­ty na Unsoundzie, więc roz­pi­su­ję się tro­chę obszerniej.

Na 21. edy­cję Unsoundu przy­je­cha­łem z pla­nem nie­od­pusz­cze­nia dwóch wyda­rzeń. Zależało mi na Autechre, któ­rych nie widzia­łem wcze­śniej. Grają w ciem­no­ści, ale ciem­ność w sali Łaźni Nowej była umiar­ko­wa­na, a wyobraź­nię napę­dza­ły przede wszyst­kim tłok i brak powie­trza. Tak od poło­wy sta­wa­łem na pal­cach, żeby oddy­chać. Muzyka docho­dzi­ła do mnie frag­men­ta­mi, nie jako cały prze­my­śla­ny dra­ma­tur­gicz­nie pro­gram, wyda­wa­ła się kol­cza­sta, groź­na. Na pierw­szym pla­nie było prze­ży­cie bar­dziej wspól­no­to­we, niż byłem na to przy­go­to­wa­ny, i poczu­cie nie­po­ko­ju, bra­ku moż­li­wo­ści wydo­sta­nia się z tej ciż­by. To było dość nowe, jak sen o mszy. Wcześniej grał skład opi­sa­ny jako: Mabe Fratti feat. I. La Católica, Hubert Zemler & Spółdzielnia Muzyczna con­tem­po­ra­ry ensem­ble. Bardzo mi przy­pa­dły do gustu kom­po­zy­cje Fratti, jej spo­sób gry na wio­lon­cze­li i głos, pra­ca głów­ne­go ter­ce­tu, ale bra­ko­wa­ło mi istot­niej­szej roli instru­men­tów dętych Spółdzielni Muzycznej. Pewnie zabra­kło cza­su na wspól­ne pró­by. Niemniej podo­ba­ło mi się bar­dziej niż paru roz­mów­com. Unsound w for­mie: zde­rze­nie gro­mad­ki arty­stów z róż­nych parafii.

Wieczór w Nowej Hucie był zapla­no­wa­ny w takich godzi­nach (i tak dłu­gi), że trud­no było nie opu­ścić cze­goś przed i/lub po. Jechałem tam z Zakrzówka, z naj­więk­szej pro­duk­cji tego­rocz­ne­go festi­wa­lu: poka­zu Unsoundowej kolek­cji mody, któ­rą przy­go­to­wał Seb Tokarczyk (robi róż­ne rze­czy m.in. do fil­mu i dla posta­ci takich jak Ralph Kaminski czy Margaret, tak więc pop peł­ną gębą). O tej impre­zie dowie­dzia­łem się poprzed­nie­go dnia i rześ­ko ruszy­łem obej­rzeć moc­no okieł­zna­ny Zakrzówek, gdzie nigdy dotąd nie byłem (alej­ki z bia­łych kamycz­ków, ffs), potem wod­ną are­nę z góry i z dołu, pano­ra­mę nie­du­że­go cen­trum Krakowa, a następ­nie spa­ce­ry mode­li (część z nich była zawo­dow­ca­mi, część muzy­ka­mi i/lub, nie bój­my się tego sło­wa, festi­wa­lo­wy­mi cele­bry­ta­mi) po drew­nia­nych pomostach.

To było coś cie­ka­we­go, ale w jakimś sen­sie nad­mia­ro­we­go, pochła­nia­ją­ce­go masę ludz­kiej pra­cy i środ­ków. Część mnie woła: za taką for­sę moż­na było­by zro­bić kosmicz­ny kon­cert! Dlaczego nie dać muzy­kom! Jasne, doskwie­ra­ło mi poczu­cie eks­klu­zyw­no­ści impre­zy, a ści­ślej – spon­so­rzy w posta­ci mar­ki wód­cza­nej i cele­bo­sa­mo­cho­do­wej. Którzy raczej nie mają w pro­gra­mie wspie­ra­nia T’ien Lai, Sarmacji albo Flanera Klespozy. Ponoć w poka­zie szła Margaret czy inny Żabson, a to dla spon­so­rów inna kate­go­ria. Rozumiem takie upodo­ba­nia, ale żału­ję nie­obec­no­ści na Unsoundzie eki­py Brutality Garden. Oni robią coś ory­gi­nal­ne­go, i to z pro­gra­mem, a nie na pałę, co jest zmo­rą pol­skiej muzyki.

Liznąłem tego blich­tru i luk­su­su z krze­seł­ka gdzieś w kącie, popa­trzy­łem na baj­ko­we stro­je z buta­mi na meta­lo­wych obca­sach, a potem na okla­ski­wa­ny tłum mode­li, któ­rzy szli z raca­mi w rękach, i pomy­śla­łem, że to tro­chę nie po festi­wa­lo­we­mu wyszło. Jakoś za boga­to. Na mnie. Inny świat, cie­ka­wa przy­go­da, doświad­cze­nie, na pew­no nie­pręd­ko będę miał oka­zję cze­goś takie­go skosz­to­wać, pew­nie nigdy, ale otocz­ka nie z mojej baj­ki. Mimo tego dotknię­cia luk­su­su po wynu­rze­niu świat oka­zał się nie­zmie­nio­ny. Do Huty samo­cho­dem było za dro­go, więc w dro­dze na Autechre spę­dzi­łem upoj­ną godzi­nę tram­wa­ju. Ofiarą padł Robert Piotrowicz, któ­ry grał tam na początek.

No ale dobra, bo mia­ło być krót­ko, a robi się jak zawsze. Z Autechre zdą­ży­łem na koń­ców­kę Zaumne na Kamiennej, ale widząc, że doga­sa tu więk­sza nar­ra­cja, w któ­rej nale­ża­ło być od począt­ku, prze­sze­dłem na Piernikowskiego. Swoją zwy­kłą syn­to-lofi-malar­ską sty­li­sty­kę potrak­to­wał aku­rat tem­pem 4/4, przez co zro­bi­ło się raczej nud­no i ucie­kłem. Ponoć arty­sta zosta­wił ten bit do koń­ca. Z mojej per­spek­ty­wy nie­wie­le się u Piernika zmie­ni­ło. Bardzo mi za to paso­wał Lanark Artefax – Szkot, któ­ry przy­wiózł bry­tyj­skie, melo­dyj­ne i wil­got­ne gra­nie. Złapałem oddech. Ale i tak cze­ka­łem głów­nie na Heinali w pro­gra­mie „Synthtap”. To była jed­na z dada inter­wen­cji, któ­re zapo­wia­da­li orga­ni­za­to­rzy, i jed­na z naj­lep­szych. Krakowska mistrzy­ni ste­po­wa­nia Beata Kędzia-Sowa wydo­by­wa­ła dźwięk siłą i dłu­go­ścią naci­sku stóp na pod­ło­że, a ukra­iń­ski arty­sta prze­twa­rzał ten sygnał na żywo. Najważniejszą cechą tej i innych inter­wen­cji oka­za­ła się krót­ko­trwa­łość – czę­sto obok die­hard fanów danej artyst­ki czy arty­sty zagar­nia­ły one oso­by przy­pad­ko­we, któ­re aku­rat były w oko­li­cy. A ten kon­kret­ny moment oglą­da­łem z bar­dzo bli­ska, sto­jąc jakieś pół­to­ra metra od Ołeha Szpudejki.

*

Nie zaczą­łem kra­kow­skich wystę­pów od Autechre. Dzień wcze­śniej, w czwar­tek, zali­czy­łem pięk­ny kon­cert w kinie Kijów. Występ Julka Ploskiego na start był rewe­la­cyj­ny, a jesz­cze poprze­dzi­ła go zabaw­na, obu­rza­ją­ca i arcy­pol­ska wide­ome­mo­dź­wię­ko­opo­wieść stwo­rzo­na z udzia­łem Natalie Schchepanskye (prze­pra­szam, jeśli kogoś pomi­ną­łem). Co do dźwię­ków – rzad­ko się zda­rza w pol­skiej muzy­ce taka wyobraź­nia prze­strzen­no-cza­so­wa. Pierwsze Julka nagra­nia wyda­wa­ły mi się nie­przy­stęp­ne, mało zapra­sza­ją­ce, kan­cia­ste, do tego jak­by repli­ko­wa­ły cha­os bodź­ców, któ­re utrud­nia­ją mi życie, ale w tych now­szych rze­czach, jak tego­rocz­ny „Hotel *****”, znaj­du­ję dużo przy­jem­no­ści, melo­dii i zaba­wy. Pewnie się oswoiłem.

Po Julku nastą­pi­ła pre­zen­ta­cjo-wykła­do-pio­sen­ka Machine Listening, jako inter­wen­cja. W porząd­ku. Zaraz po przy­jeź­dzie, na pierw­szych kon­cer­tach chwy­ta się muzy­kę jak powie­trze, głę­bo­ko. Bardzo podo­ba­ła mi się wio­lon­cze­list­ka Okkyung Lee solo, była jak zapo­wiedź Mabe Fratti, łatwo mi było wejść w dro­ny Lee, w jej spo­sób gra­nia – oglą­da­nie bar­dzo mi w tym przy­pad­ku pomo­gło. Za to zbyt wie­le ocze­ki­wa­łem od fina­ło­we­go kon­cer­tu. Zarówno Claire Roussay, jak i Martyna Basta są wybit­ny­mi artyst­ka­mi, ale nie nastą­pi­ło 2 + 2 = 5, każ­da zosta­ła w swo­im rejo­nie, a wspól­ne wody oka­za­ły się płyt­kie. Koncert oka­zał się też za dłu­gi jak na tak pry­wat­ną, wsob­ną opo­wieść. Porównałbym to do robie­nia min przed lustrem; szyb­ko to się nudzi komuś, kto patrzy na to z boku, sam nie mając moż­li­wo­ści popró­bo­wa­nia. W związ­ku z całym festi­wa­lem przy­szły reflek­sje ogól­nej natu­ry: ile kon­cer­tów moż­na wchło­nąć jed­ne­go wie­czo­ru; ostat­ni występ nie może być za dłu­gi; ile cza­su, jak wie­le wspól­ne­go dzia­ła­nia trze­ba, aby stwo­rzyć doj­rza­łe dzie­ło. Następnego dnia rano wciąż Julek był dla mnie hitem.

Po kinie nastą­pił pierw­szy wie­czór na Kamiennej, któ­ra na dłuż­szą metę jest przed­sion­kiem pie­kła, z jej tło­kiem, bie­ga­ni­ną na wol­nym, chłod­nym i cza­sem mokrym powie­trzu, no i towa­rzy­stwem osób zaży­wa­ją­cych środ­ki. Ale musia­łem tam być, bo na począ­tek gra­ło Dynasonic, roz­sta­wio­ne na środ­ku głów­nej sali – w pierw­szym rzę­dzie zna­la­złem zio­mow­skie twa­rze – i choć ta część sali, gdzie znaj­do­wa­ła się sce­na, pozo­sta­ła pusta, z cze­go wyni­ka­ły aku­stycz­ne kom­pli­ka­cje, to trio zamio­tło mnie w cho­le­rę. A do tego na koniec wystę­pu dało sygna­ły krau­troc­ko­we, obie­cu­ją­ce na przyszłość.

W tym samym cza­sie zna­ko­mi­te IFS wal­czy­ło z japoń­skim rape­rem MA, wyda­ją­cym swo­je dźwię­ki jak­by po ciem­nej stro­nie księ­ży­ca, bez kon­tak­tu z pod­kła­da­mi – w moich uszach oni się w ogó­le nie spo­tka­li, więc odsu­ną­łem się stam­tąd, zresz­tą nale­ża­ło ochło­nąć po Dynasonic. Wydaje mi się, że kon­cert Ann Roxanne z DJ Pythonem nawet mi się podo­bał, tyle że nie­wie­le z nie­go pamię­tam. I o ile dzień póź­niej przed­ło­ży­łem Wielką Brytanię nad Nowy Jork, tak czwar­tek skoń­czy­łem z dzi­ką pun­ko­wo-rej­wo­wą Lust$ickPuppy z Nowego Jorku. Było w tym dużo pun­ku i queeru, „wystę­pu”, włącz­nie z sofi­sti­kej­tyd stro­jem z kol­ca­mi. Głośno, bar­dzo szyb­ko i z wrza­skiem, a jakoś przytulnie.

Tyle dwóch pierw­szych dni. W tym roku bra­ko­wa­ło cza­su, wszyst­ko dzia­ło się szyb­ko i od rana, nie zasze­dłem chy­ba na żaden panel. Może na jeden? Spotkań umó­wio­nych też było mniej niż rok temu. Jednak wizy­ta w Krakowie była tym razem spo­ro krótsza.

*

W sobo­tę zamiast na Marginal Consort, któ­re­go zamysł wydał mi się nadę­ty i nie­do­rzecz­ny – poza tym kto w 2023 roku, na tak total­nym festi­wa­lu, ma 3 godzi­ny do wyda­nia – wybra­łem się na nie­za­leż­ne tar­gi płyt. Niestety, wyda­łem kro­cie, ale też spo­tka­łem oso­by. Przy zaku­pach oka­za­ło się, że Zwierzę Natchnione gra za tydzień (od dziś, czy­li 8 i 9 grud­nia) w Warszawie i Mińsku Mazowieckim, co wska­zu­je na ini­cja­ty­wę moje­go dobre­go kolegi.

Z Betelu mia­łem z gór­ki do ICE. Zaczęło się od kolej­ne­go Machine Listening, tym razem z gło­sa­mi i kolo­ro­wy­mi plan­sza­mi z tek­sta­mi, to było weso­łe i odprę­ża­ją­ce, a potem zaczął się jeden z naj­lep­szych kon­cer­tów tej edy­cji, w któ­rym Ale Hop zagra­ła na gita­rze i elek­tro­ni­ce, albo i kom­pu­te­rze, z dale­ka nie dostrze­głem szcze­gó­łów, Laura Robles na cajó­nie, a polem ich dzia­łań była tra­dy­cyj­na muzy­ka peru­wiań­ska, z nad­mor­skiej czę­ści kra­ju (pły­ta „Agua Dulce”). Tradycyjne jest w niej m.in. to, że wyko­nu­ją ją męż­czyź­ni i to tak prze­cho­dzi w dół poko­leń, więc tyl­ko tro­chę było mi żal, że duet tę muzy­kę wypa­tro­szył i roz­je­chał. To z kolei podej­ście tra­dy­cyj­nie ber­liń­skie, nad któ­rym ubo­le­wam, tak czy siak kon­cert był mistrzowski.

Pewne nadzie­je wią­za­łem z wizu­al­ną wer­sją „Models” Lee Gamble’a, w któ­rym moją uwa­gę sku­pi­ły trzy aktorki/performerki, uwią­za­ne łań­cu­cha­mi do nie­ba. Nadawały one na festi­wa­lo­wym pro­fi­lu trans­mi­sję ze swo­ich tele­fo­nów, zwró­co­nych wła­śnie ku twa­rzom. Nie zna­la­złem tego w opi­sie kon­cer­tu, więc tro­chę mi zaję­ło zro­zu­mie­nie. Piszę jak par­we­niusz, ale to było sła­be po pro­stu. Dopowiem że choreografka/performerka Candela Capitan jest z pro­gra­mu SHAPE. Złapałem się na duma­niu nad tym, co też mia­ła na myśli, a to sygnał alar­mo­wy. Tyle dobre­go, że ktoś wyko­rzy­stał głę­bo­kość sce­ny ICE. Natomiast muzy­ka Gamble’a zda­ło mi się na tyle gene­rycz­na i zuży­ta, że boha­te­rem tego wystę­pu zosta­ło oświe­tle­nie autor­stwa Jacqueline Sobiszewski. Opuściłem pokład z myślą o powro­cie na kon­cert Bena Frosta z Kubackim i Barrim, ale spę­dzi­łem na nim jakieś 3 minu­ty. Nie lubię jak ktoś epa­tu­je tok­sycz­ną męską ener­gią połą­czo­ną z fochem, więc poprze­sta­łem na wyśmia­niu żało­sne­go Frosta (a kie­dyś faj­ne rze­czy mu wycho­dzi­ły, ech). Wszystko wska­zy­wa­ło, że za głę­bo­kie prze­ży­cia (Robles i Ale Hop) czę­sto przy­cho­dzi zapła­cić innym, sła­bym koncertem.

Z nadzie­ją uda­łem się na Kamienną, gdzie zapo­wia­da­ło się baso­wo i mgli­ście – oka­za­ło się to praw­dą, w stan relak­su i zado­wo­le­nia wpro­wa­dził mnie 1988 pod moni­ke­rem 2K88, dobrze i faj­nie to brzmia­ło (trzy nume­ry wiszą­ce na soundc­lo­udzie wypa­dły dużo lepiej, feno­me­nal­nie nawet, z cię­ża­rem i sko­kiem) – zazna­czam to nie w porę, ale wyso­ki brzmie­nio­wo poziom trzy­ma­ła więk­szość kon­cer­tów Unsoundu.

Na zajaw­ce i w zbi­tym tłu­mie dłu­żej pooglą­da­łem Tirzah w dre­sie do spa­nia, te jej pio­sen­ki – czę­sto róż­nią­ce się tyl­ko w szcze­gó­łach – są wspa­nia­łe, śpie­wa­ły je masy. Na Unsoundzie, gdzie więk­szo­ści widzów naj­mil­sza jest „zachod­nia” elek­tro­ni­ka, szcze­gól­nie doce­niam takich arty­stów, któ­rzy ni z gru­chy, ni z pie­tru­chy siek­ną pio­sen­ką. Zwykle publicz­ność reagu­je wspa­nia­le, teraz też. Naprawdę był to jeden z momen­tów, gdy wpusz­czo­ne było do wła­sne­go świa­ta artyst­ki, a każ­da oso­ba odbior­cza czu­ła się w tym świe­cie mile widzia­na. Jeśli mogę poku­sić się o sło­wo socjal­ne­go komen­ta­rza – a kto mi zabro­ni, jestem u sie­bie – to u wie­lu współ­cze­snych arty­stów ude­rza mnie zamknię­cie, zawie­sze­nie się na wła­snych uczu­ciach czy prze­ży­ciach i podej­ście typu „patrz­cie, oto ja”. To jakaś zara­za. Tu potrze­ba komu­ni­ka­cji, wspól­no­ty, poczu­cia bez­pie­czeń­stwa. Tirzah jest z tego wła­śnie bie­gu­na, przy­naj­mniej w moich wizjach: wsta­łam z łóż­ka, mam w kontr­ak­cie kon­cert, więc wyj­dę i zaśpie­wam, pobę­dę z wami razem.

Julian Desprez na festi­wa­lu Unsound, 2023

Niewiele wię­cej potrze­bo­wa­łem, ale zacza­iłem się na dada-inter­wen­cję Juliana Despreza (na zdję­ciu wyżej) i muszę powie­dzieć: co to jest za typ. Nie było stro­bo­sko­pu, tyl­ko on z gita­rą, któ­rą kasz­lał i rzę­ził, fizycz­ne star­cie z instru­men­tem we wrzą­cej sali, w cia­snym krę­gu paru­ją­cych ciał. Łobuz kocha naj­moc­niej, taki roz­e­mo­cjo­no­wa­ny był, wku­rzo­ny. Stał – a może i pod­czła­py­wał – w środ­ku, jak wcze­śniej Dynasonic i Heinali. Potwierdziło się, że dobra, rozum­na inter­wen­cja – krót­ka, tre­ści­wa, odbie­ga­ją­ca od festi­wa­lo­we­go auto­pi­lo­ta – potra­fi ruszyć tłum, któ­ry prze­szedł zupeł­nie nie na to. Jakoś bar­dziej żyłem na tych inter­wen­cjach. Tych dobrych.

*

W nie­dzie­lę mia­ła się wyda­rzyć dru­ga rzecz, na któ­rej mi naj­bar­dziej zale­ża­ło, czy­li wizy­ta w Muzeum Narodowym na wysta­wie „Matejko. Malarz i histo­ria”. A wcze­śniej byli­śmy z Kubą w tej kawiar­ni w hote­lu Cracovia i oglą­da­li­śmy róż­ne sta­re zdję­cia budyn­ku i było super, z tej rado­ści pra­wie nie poszli­śmy na wysta­wę, a po niej wpa­dłem na moją przy­ja­ciół­kę z rodzi­ną. Byliśmy też na Nowosielskim, zro­bi­li to w jakimś kory­ta­rzu, absur­dal­ny kli­mat, coś jak wysta­wa w tram­wa­ju bez kół – ale zda­rzy­ły się tam ze trzy obra­zy, któ­re mnie kop­nę­ły w mózg. Dzięki, Jerzy.

To wszyst­ko jest praw­dą z wyjąt­kiem tego, że chcia­łem bar­dzo zoba­czyć Lonniego Holleya wie­czo­rem w ICE. No i zoba­czy­łem, nawet w kom­for­to­wych warun­kach wzglę­dem dzień wcze­śniej­szych wyda­rzeń, bo z góry i mniej wię­cej ze środ­ka. Nie widzia­łem nigdy jego kon­cer­tu, nie wie­dzia­łem, że na począ­tek sie­dzi przy tych kla­wi­szach, a potem krą­ży po sce­nie skra­da­ją­cym się kro­kiem, pod­czas gdy jego muzy­cy – w skró­cie: mło­dzi, bia­li – spra­wia­ją wra­że­nie zgar­nię­tych z jakie­goś dwor­ca rze­mieśl­ni­ków. Świetnie śpie­wał. Taki sta­ry! W dobrej atmos­fe­rze się to odby­ło, pięk­ny finał, choć przewidywany.

Co nie było prze­wi­dy­wa­ne, to nud­na jak fla­ki z ole­jem inter­wen­cja Tobiasa Kocha. Coś tam smycz­ko­wał, snuł się mię­dzy ludź­mi z ante­ną, oba­wia­łem się, że do rana nie wyj­dzie z sali, marzy­łem, żeby wypeł­nił swo­je obo­wiąz­ki przed pół­no­cą, była to tor­tu­ra nie­ziem­ska, a zara­zem zasłu­żo­na, bo Koch paso­wał do boha­te­ra wie­czo­ru jak pięść do nosa. Tak mia­ło być. Na począ­tek patrzy­łem na kolej­ne Machine Listening, myli mi się z tym z poprzed­nie­go wie­czo­ru, gdzie lata­ły kolo­ro­we kwa­dra­ty i zapę­tle­nia gło­sów AI, ale oby­ło się bez szo­ku, przy­wy­kłem. Rozluźniające były te Maszyny na począ­tek, odwrot­nie niż Koch antrak­cie, typie, daj spo­kój, a przy oka­zji, czy twój dzia­dek nie był przy­pad­kiem bur­mi­strzem Nowego Jorku?

Między tymi dwie­ma krót­ki­mi rze­cza­mi zagrał Raphael Rogiński z woka­list­ką i cym­ba­list­ką Indrė Jurgelevičiūtė. To było zamó­wio­ne przez festi­wal „Žaltys”, a według opi­su artyst­ka nie gra­ła na cym­ba­łach, lecz na kan­klės. Brzmienie jed­nak podob­ne. Tu muszę wspo­mnieć, że Raphael aku­rat wydał wspa­nia­łą pły­tę „Talan” (spon­so­rem dzi­siej­sze­go wpi­su jest fir­ma Instant Classic, zapra­szam do skle­pu) z zupeł­nie inną muzy­ką – jej pre­mie­rę oglą­da­łem już po Unsoundzie, w Pardon, To Tu. W inspi­ro­wa­nym ludo­wą muzy­ką z Litwy gra­niu koniec koń­ców zna­la­zły miej­sce też afry­kań­skie, pustyn­ne bada­nia Rogińskiego, w ogó­le on domi­no­wał ten kon­cert, Indrė nawet nie w każ­dym nume­rze śpie­wa­ła, zresz­tą w pro­gra­mie była „tyl­ko” na feacie. Zaskoczył mnie jej łagod­ny, jak­by koły­san­ko­wy śpiew. Raphael mówi, że w tam­tej oko­li­cy nie ma bia­łe­go śpie­wu, do jakie­go przy­wy­kli­śmy w muzy­ce z Polski. O ile Holley w swo­ich man­trach poka­zał tro­chę zdar­ty głos, o tyle Litwinka wca­le. Rogiński na Unsoundzie to nie jest jakieś halo i wyją­tek, ale tak spo­koj­ny śpiew – już tak. I to był kolej­ny waż­ny moment do prze­ży­cia, może ostat­ni na Unsoundzie, bo od Holleya dosta­łem mniej wię­cej to, co sobie wyobra­ża­łem, a nowa kom­bi­na­cja Rogińskiego wpra­wi­ła mnie w nie­spo­dzie­wa­nie głę­bo­ki stan skupienia.

*

Jak moż­na oce­nić festi­wal? Przez ostat­ni rok nie­wie­le się zmie­nił, przez 10 lat – bar­dzo. W 2023 zda­rzy­ły się obja­wie­nia, cza­sem w nie­oczy­wi­stych momen­tach, zda­rzy­ły się chwi­le iry­ta­cji tym, jak wyglą­da­ją te naj­bar­dziej maso­we, tanecz­ne impre­zy. Miałem na Kamienną nie cho­dzić, a cho­dzi­łem – ale wła­sną ścież­ką, bez wewnętrz­ne­go przy­mu­su zoba­cze­nia wszyst­kie­go. Dobrze to wyszło. Dziennikarze z Anglii i Stanów wciąż naj­bar­dziej zaja­dle śle­dzi­li arty­stów z Anglii i Stanów (wra­że­nie? opi­nia? tak to widzę). Polskich pisma­ków i pisma­czek widzia­łem mniej, zapew­ne z powo­du kur­czą­cych się moż­li­wo­ści pisa­nia za pie­nią­dze oraz galo­pu­ją­cych cen noc­le­gów w Krakowie. O tym, że pro­gram jest pozba­wio­ny takich medial­nych kotwic jak daw­niej, prze­ko­na­łem się, pro­po­nu­jąc róż­nym redak­cjom tekst z zapo­wie­dzią. Z ich per­spek­ty­wy arty­ści Unsoundu byli zbyt niszo­wi, a ich histo­rie zbyt mgli­ste. Nawet bio­gra­fia Lonniego Holleya nie oka­za­ła się wystar­cza­ją­co cie­ka­wa, by zapre­zen­to­wać ją czy­tel­ni­kom zain­te­re­so­wa­nym nie tyl­ko dźwię­kiem. Rozumiem to. Unsound się wyśrod­ko­wał, bo z dru­giej stro­ny tego­rocz­ny pro­gram wyda­wał mi się dość uni­wer­sal­ny, mniej ryzy­kow­ny niż rok wcześniej.

Festiwal stał się zachod­ni, zagra­nicz­ny, podob­nie jak mło­dzi pol­scy arty­ści woli być obec­ny w „The Wire”, Resident Advisor albo na Quietusie niż, daj­my na to, w Undertone. Artystów z Polski było za mało (zawsze jest za mało; no to może: z Krakowa było za mało), z Ukrainy tro­chę doda­li na ostat­niej pro­stej, ale na przy­kład Afryki raczej w ostat­nich edy­cjach uby­ło. W cią­gu moich czte­rech dni oprócz Zakrzówka nie było żad­nych nowych, rewe­la­cyj­nych venu­es. Nie pła­czę po Forum, ale po róż­nych atrak­cjach takich, jak sta­ry bar chy­ba przy Świętego Jana, syna­go­ga Tempel, kościół Świętej Katarzyny, roz­le­gła i niska sala gdzieś na Dolnych Młynów, gdzie przy otwar­tych oknach Greg Fox feno­me­nal­nie bęb­nił w trzech kolej­nych duetach, z Ambarchim, Zabrodzkim i Mazzollem... Brakuje mi tego.

Na coś w pro­gra­mie się zacza­iłem, coś skre­śli­łem, choć nie wypa­da­ło. W sumie moje to wszyst­ko było, może poza poka­zem mody, zasko­cze­niem spo­za porząd­ku unso­un­do­we­go – pokaz spra­wiał wra­że­nie koope­ra­cji, w któ­rej Unsound nor­mal­nie nie był­by wio­dą­cą stro­ną, lecz wspar­ciem. Czy to było dada? Z tam­te­go popo­łu­dnia zapa­mię­ta­łem coś bar­dziej dada niż w sumie zwy­czaj­ny pokaz z nie­zwy­kłą publicz­no­ścią. Gdy przed samym wyda­rze­niem krą­ży­łem ścież­ka­mi nad zale­wem, krę­ci­li się tam straż­ni­cy miej­scy. Jacyś ludzie powia­do­mi­li ich z tro­ską, że w dole w zale­wie ktoś pły­wa. „Pływać nikt nie zabra­nia, nie moż­na tyl­ko scho­dzić stąd w dół, do wody”, stwier­dził strażnik.

Najważniejsze, co chcę tu napi­sać: Unsound w swo­im kra­kow­skim wcie­le­niu jest moim świę­tem. Rok cze­kam na ten wyjazd, war­szaw­ska Ephemera zaspo­ka­ja mnie tyl­ko na moment. Od daw­na piszę o festi­wa­lu, były wywia­dy, zapo­wie­dzi, rela­cje. Od 2013 roku pozna­łem w Krakowie spo­ro moc­nych zawod­ni­czek i zawod­ni­ków z obsza­ru pol­skiej muzy­ki nie­za­leż­nej – arty­stów, artyst­ki, wydaw­ców, dzien­ni­ka­rzy i tak dalej. Wzięły się z tego bliż­sze i dal­sze zna­jo­mo­ści, róż­ne wspól­ne histo­rie i histo­ryj­ki, cza­sem dłu­gie roz­mo­wy. Poznałem dzię­ki nim róż­ne punk­ty widze­nia na prze­mysł wydaw­ni­czy i kon­cer­to­wy, na dys­try­bu­cję, pro­mo­cję, wresz­cie na sam Unsound. Znam jego wady, znam jego moc­ne stro­ny, pamię­tam świet­ne edy­cje, nie prze­cho­wu­ję w pamię­ci słab­szych. Dziwne, ale czę­sto pamię­tam mój ogól­ny nastrój – pośpie­chu, napię­cia czy spo­ko­ju, sku­pie­nia, uważności.

W zeszłym roku nie pisa­łem z Unsoundu. Zrobiłem tekst zapo­wia­da­ją­cy impre­zę (wydru­ko­wa­ła go „Polityka”, dzię­ku­ję), więc nie spi­na­łem się na rela­cję. Też dla­te­go, że zwy­kle kie­dy pró­bu­ję pisać na bie­żą­co, dzień po dniu, to nie wystar­cza cza­su na sen i odpo­czy­nek. W 2022 przy­je­cha­łem czer­pać dla sie­bie, słu­chać debat, zaglą­dać do muze­ów i do teatru. To banal­ne powo­dy, żeby nie pisać, i nie uspra­wie­dli­wia­ły­by mnie, gdy­bym przed kim­kol­wiek, na przy­kład jakąś redak­cją, odpo­wia­dał. Zobaczyłem pra­wie każ­dy kon­cert, byłem w Krakowie przez tydzień, mia­łem urlop, wsią­kłem w festi­wal i mia­sto, ale do spra­woz­da­nia z cało­ści wkra­dły się fru­stra­cje wyni­ka­ją­ce np. z pogrze­ba­nia Pogłosu przez urzęd­ni­ków. Dlatego je skre­śli­łem. W 2023 pod­trzy­ma­łem ten bez­tro­ski spo­sób na uczest­nic­two, choć poczu­cie, że trze­ba pro­wa­dzić kro­ni­kę, rzad­ko mnie opusz­cza­ło. W każ­dym razie notat­ki z poprzed­niej jesie­ni mam tu gdzieś na pulpicie.

 

Podobne wpisy

1 komentarz

  1. Konrad

    Wygląd jak­by Unsound tro­chę prze­niósł nas histo­rycz­nie, o deka­dę, do Katowic i Nowej Muzyki (Autechre, Piernikowski). Dzięki za tę recenzję.

Leave a Reply