Wąska ścieżka wiedzie między pokazami mody w instagramowych miejscach, koncertami w zaciemnionych teatrach i radosno-memiarską oprawą nowej muzyki.
Dwa miesiące po krakowskiej odsłonie Unsoundu trwa nowojorska – grają tam Martyna Basta, Raphael Rogiński, Moor Mother z duetem Armand Hammer (tak!), Lonnie Holley i inni (uwaga: edycja tekstu zabrała więcej czasu niż festiwal w NY). Posłuchałoby się, zobaczyło, ale można też powspominać tych, którzy wystąpili wcześniej w Krakowie. Poza tym minęło dziesięć lat od mojej pierwszej wizyty na Unsoundzie, więc rozpisuję się trochę obszerniej.
Na 21. edycję Unsoundu przyjechałem z planem nieodpuszczenia dwóch wydarzeń. Zależało mi na Autechre, których nie widziałem wcześniej. Grają w ciemności, ale ciemność w sali Łaźni Nowej była umiarkowana, a wyobraźnię napędzały przede wszystkim tłok i brak powietrza. Tak od połowy stawałem na palcach, żeby oddychać. Muzyka dochodziła do mnie fragmentami, nie jako cały przemyślany dramaturgicznie program, wydawała się kolczasta, groźna. Na pierwszym planie było przeżycie bardziej wspólnotowe, niż byłem na to przygotowany, i poczucie niepokoju, braku możliwości wydostania się z tej ciżby. To było dość nowe, jak sen o mszy. Wcześniej grał skład opisany jako: Mabe Fratti feat. I. La Católica, Hubert Zemler & Spółdzielnia Muzyczna contemporary ensemble. Bardzo mi przypadły do gustu kompozycje Fratti, jej sposób gry na wiolonczeli i głos, praca głównego tercetu, ale brakowało mi istotniejszej roli instrumentów dętych Spółdzielni Muzycznej. Pewnie zabrakło czasu na wspólne próby. Niemniej podobało mi się bardziej niż paru rozmówcom. Unsound w formie: zderzenie gromadki artystów z różnych parafii.
Wieczór w Nowej Hucie był zaplanowany w takich godzinach (i tak długi), że trudno było nie opuścić czegoś przed i/lub po. Jechałem tam z Zakrzówka, z największej produkcji tegorocznego festiwalu: pokazu Unsoundowej kolekcji mody, którą przygotował Seb Tokarczyk (robi różne rzeczy m.in. do filmu i dla postaci takich jak Ralph Kaminski czy Margaret, tak więc pop pełną gębą). O tej imprezie dowiedziałem się poprzedniego dnia i rześko ruszyłem obejrzeć mocno okiełznany Zakrzówek, gdzie nigdy dotąd nie byłem (alejki z białych kamyczków, ffs), potem wodną arenę z góry i z dołu, panoramę niedużego centrum Krakowa, a następnie spacery modeli (część z nich była zawodowcami, część muzykami i/lub, nie bójmy się tego słowa, festiwalowymi celebrytami) po drewnianych pomostach.
To było coś ciekawego, ale w jakimś sensie nadmiarowego, pochłaniającego masę ludzkiej pracy i środków. Część mnie woła: za taką forsę można byłoby zrobić kosmiczny koncert! Dlaczego nie dać muzykom! Jasne, doskwierało mi poczucie ekskluzywności imprezy, a ściślej – sponsorzy w postaci marki wódczanej i celebosamochodowej. Którzy raczej nie mają w programie wspierania T’ien Lai, Sarmacji albo Flanera Klespozy. Ponoć w pokazie szła Margaret czy inny Żabson, a to dla sponsorów inna kategoria. Rozumiem takie upodobania, ale żałuję nieobecności na Unsoundzie ekipy Brutality Garden. Oni robią coś oryginalnego, i to z programem, a nie na pałę, co jest zmorą polskiej muzyki.
Liznąłem tego blichtru i luksusu z krzesełka gdzieś w kącie, popatrzyłem na bajkowe stroje z butami na metalowych obcasach, a potem na oklaskiwany tłum modeli, którzy szli z racami w rękach, i pomyślałem, że to trochę nie po festiwalowemu wyszło. Jakoś za bogato. Na mnie. Inny świat, ciekawa przygoda, doświadczenie, na pewno nieprędko będę miał okazję czegoś takiego skosztować, pewnie nigdy, ale otoczka nie z mojej bajki. Mimo tego dotknięcia luksusu po wynurzeniu świat okazał się niezmieniony. Do Huty samochodem było za drogo, więc w drodze na Autechre spędziłem upojną godzinę tramwaju. Ofiarą padł Robert Piotrowicz, który grał tam na początek.
No ale dobra, bo miało być krótko, a robi się jak zawsze. Z Autechre zdążyłem na końcówkę Zaumne na Kamiennej, ale widząc, że dogasa tu większa narracja, w której należało być od początku, przeszedłem na Piernikowskiego. Swoją zwykłą synto-lofi-malarską stylistykę potraktował akurat tempem 4/4, przez co zrobiło się raczej nudno i uciekłem. Ponoć artysta zostawił ten bit do końca. Z mojej perspektywy niewiele się u Piernika zmieniło. Bardzo mi za to pasował Lanark Artefax – Szkot, który przywiózł brytyjskie, melodyjne i wilgotne granie. Złapałem oddech. Ale i tak czekałem głównie na Heinali w programie „Synthtap”. To była jedna z dada interwencji, które zapowiadali organizatorzy, i jedna z najlepszych. Krakowska mistrzyni stepowania Beata Kędzia-Sowa wydobywała dźwięk siłą i długością nacisku stóp na podłoże, a ukraiński artysta przetwarzał ten sygnał na żywo. Najważniejszą cechą tej i innych interwencji okazała się krótkotrwałość – często obok diehard fanów danej artystki czy artysty zagarniały one osoby przypadkowe, które akurat były w okolicy. A ten konkretny moment oglądałem z bardzo bliska, stojąc jakieś półtora metra od Ołeha Szpudejki.
*
Nie zacząłem krakowskich występów od Autechre. Dzień wcześniej, w czwartek, zaliczyłem piękny koncert w kinie Kijów. Występ Julka Ploskiego na start był rewelacyjny, a jeszcze poprzedziła go zabawna, oburzająca i arcypolska wideomemodźwiękoopowieść stworzona z udziałem Natalie Schchepanskye (przepraszam, jeśli kogoś pominąłem). Co do dźwięków – rzadko się zdarza w polskiej muzyce taka wyobraźnia przestrzenno-czasowa. Pierwsze Julka nagrania wydawały mi się nieprzystępne, mało zapraszające, kanciaste, do tego jakby replikowały chaos bodźców, które utrudniają mi życie, ale w tych nowszych rzeczach, jak tegoroczny „Hotel *****”, znajduję dużo przyjemności, melodii i zabawy. Pewnie się oswoiłem.
Po Julku nastąpiła prezentacjo-wykłado-piosenka Machine Listening, jako interwencja. W porządku. Zaraz po przyjeździe, na pierwszych koncertach chwyta się muzykę jak powietrze, głęboko. Bardzo podobała mi się wiolonczelistka Okkyung Lee solo, była jak zapowiedź Mabe Fratti, łatwo mi było wejść w drony Lee, w jej sposób grania – oglądanie bardzo mi w tym przypadku pomogło. Za to zbyt wiele oczekiwałem od finałowego koncertu. Zarówno Claire Roussay, jak i Martyna Basta są wybitnymi artystkami, ale nie nastąpiło 2 + 2 = 5, każda została w swoim rejonie, a wspólne wody okazały się płytkie. Koncert okazał się też za długi jak na tak prywatną, wsobną opowieść. Porównałbym to do robienia min przed lustrem; szybko to się nudzi komuś, kto patrzy na to z boku, sam nie mając możliwości popróbowania. W związku z całym festiwalem przyszły refleksje ogólnej natury: ile koncertów można wchłonąć jednego wieczoru; ostatni występ nie może być za długi; ile czasu, jak wiele wspólnego działania trzeba, aby stworzyć dojrzałe dzieło. Następnego dnia rano wciąż Julek był dla mnie hitem.
Po kinie nastąpił pierwszy wieczór na Kamiennej, która na dłuższą metę jest przedsionkiem piekła, z jej tłokiem, bieganiną na wolnym, chłodnym i czasem mokrym powietrzu, no i towarzystwem osób zażywających środki. Ale musiałem tam być, bo na początek grało Dynasonic, rozstawione na środku głównej sali – w pierwszym rzędzie znalazłem ziomowskie twarze – i choć ta część sali, gdzie znajdowała się scena, pozostała pusta, z czego wynikały akustyczne komplikacje, to trio zamiotło mnie w cholerę. A do tego na koniec występu dało sygnały krautrockowe, obiecujące na przyszłość.
W tym samym czasie znakomite IFS walczyło z japońskim raperem MA, wydającym swoje dźwięki jakby po ciemnej stronie księżyca, bez kontaktu z podkładami – w moich uszach oni się w ogóle nie spotkali, więc odsunąłem się stamtąd, zresztą należało ochłonąć po Dynasonic. Wydaje mi się, że koncert Ann Roxanne z DJ Pythonem nawet mi się podobał, tyle że niewiele z niego pamiętam. I o ile dzień później przedłożyłem Wielką Brytanię nad Nowy Jork, tak czwartek skończyłem z dziką punkowo-rejwową Lust$ickPuppy z Nowego Jorku. Było w tym dużo punku i queeru, „występu”, włącznie z sofistikejtyd strojem z kolcami. Głośno, bardzo szybko i z wrzaskiem, a jakoś przytulnie.
Tyle dwóch pierwszych dni. W tym roku brakowało czasu, wszystko działo się szybko i od rana, nie zaszedłem chyba na żaden panel. Może na jeden? Spotkań umówionych też było mniej niż rok temu. Jednak wizyta w Krakowie była tym razem sporo krótsza.
*
W sobotę zamiast na Marginal Consort, którego zamysł wydał mi się nadęty i niedorzeczny – poza tym kto w 2023 roku, na tak totalnym festiwalu, ma 3 godziny do wydania – wybrałem się na niezależne targi płyt. Niestety, wydałem krocie, ale też spotkałem osoby. Przy zakupach okazało się, że Zwierzę Natchnione gra za tydzień (od dziś, czyli 8 i 9 grudnia) w Warszawie i Mińsku Mazowieckim, co wskazuje na inicjatywę mojego dobrego kolegi.
Z Betelu miałem z górki do ICE. Zaczęło się od kolejnego Machine Listening, tym razem z głosami i kolorowymi planszami z tekstami, to było wesołe i odprężające, a potem zaczął się jeden z najlepszych koncertów tej edycji, w którym Ale Hop zagrała na gitarze i elektronice, albo i komputerze, z daleka nie dostrzegłem szczegółów, Laura Robles na cajónie, a polem ich działań była tradycyjna muzyka peruwiańska, z nadmorskiej części kraju (płyta „Agua Dulce”). Tradycyjne jest w niej m.in. to, że wykonują ją mężczyźni i to tak przechodzi w dół pokoleń, więc tylko trochę było mi żal, że duet tę muzykę wypatroszył i rozjechał. To z kolei podejście tradycyjnie berlińskie, nad którym ubolewam, tak czy siak koncert był mistrzowski.
Pewne nadzieje wiązałem z wizualną wersją „Models” Lee Gamble’a, w którym moją uwagę skupiły trzy aktorki/performerki, uwiązane łańcuchami do nieba. Nadawały one na festiwalowym profilu transmisję ze swoich telefonów, zwróconych właśnie ku twarzom. Nie znalazłem tego w opisie koncertu, więc trochę mi zajęło zrozumienie. Piszę jak parweniusz, ale to było słabe po prostu. Dopowiem że choreografka/performerka Candela Capitan jest z programu SHAPE. Złapałem się na dumaniu nad tym, co też miała na myśli, a to sygnał alarmowy. Tyle dobrego, że ktoś wykorzystał głębokość sceny ICE. Natomiast muzyka Gamble’a zdało mi się na tyle generyczna i zużyta, że bohaterem tego występu zostało oświetlenie autorstwa Jacqueline Sobiszewski. Opuściłem pokład z myślą o powrocie na koncert Bena Frosta z Kubackim i Barrim, ale spędziłem na nim jakieś 3 minuty. Nie lubię jak ktoś epatuje toksyczną męską energią połączoną z fochem, więc poprzestałem na wyśmianiu żałosnego Frosta (a kiedyś fajne rzeczy mu wychodziły, ech). Wszystko wskazywało, że za głębokie przeżycia (Robles i Ale Hop) często przychodzi zapłacić innym, słabym koncertem.
Z nadzieją udałem się na Kamienną, gdzie zapowiadało się basowo i mgliście – okazało się to prawdą, w stan relaksu i zadowolenia wprowadził mnie 1988 pod monikerem 2K88, dobrze i fajnie to brzmiało (trzy numery wiszące na soundcloudzie wypadły dużo lepiej, fenomenalnie nawet, z ciężarem i skokiem) – zaznaczam to nie w porę, ale wysoki brzmieniowo poziom trzymała większość koncertów Unsoundu.
Na zajawce i w zbitym tłumie dłużej pooglądałem Tirzah w dresie do spania, te jej piosenki – często różniące się tylko w szczegółach – są wspaniałe, śpiewały je masy. Na Unsoundzie, gdzie większości widzów najmilsza jest „zachodnia” elektronika, szczególnie doceniam takich artystów, którzy ni z gruchy, ni z pietruchy siekną piosenką. Zwykle publiczność reaguje wspaniale, teraz też. Naprawdę był to jeden z momentów, gdy wpuszczone było do własnego świata artystki, a każda osoba odbiorcza czuła się w tym świecie mile widziana. Jeśli mogę pokusić się o słowo socjalnego komentarza – a kto mi zabroni, jestem u siebie – to u wielu współczesnych artystów uderza mnie zamknięcie, zawieszenie się na własnych uczuciach czy przeżyciach i podejście typu „patrzcie, oto ja”. To jakaś zaraza. Tu potrzeba komunikacji, wspólnoty, poczucia bezpieczeństwa. Tirzah jest z tego właśnie bieguna, przynajmniej w moich wizjach: wstałam z łóżka, mam w kontrakcie koncert, więc wyjdę i zaśpiewam, pobędę z wami razem.
Niewiele więcej potrzebowałem, ale zaczaiłem się na dada-interwencję Juliana Despreza (na zdjęciu wyżej) i muszę powiedzieć: co to jest za typ. Nie było stroboskopu, tylko on z gitarą, którą kaszlał i rzęził, fizyczne starcie z instrumentem we wrzącej sali, w ciasnym kręgu parujących ciał. Łobuz kocha najmocniej, taki rozemocjonowany był, wkurzony. Stał – a może i podczłapywał – w środku, jak wcześniej Dynasonic i Heinali. Potwierdziło się, że dobra, rozumna interwencja – krótka, treściwa, odbiegająca od festiwalowego autopilota – potrafi ruszyć tłum, który przeszedł zupełnie nie na to. Jakoś bardziej żyłem na tych interwencjach. Tych dobrych.
*
W niedzielę miała się wydarzyć druga rzecz, na której mi najbardziej zależało, czyli wizyta w Muzeum Narodowym na wystawie „Matejko. Malarz i historia”. A wcześniej byliśmy z Kubą w tej kawiarni w hotelu Cracovia i oglądaliśmy różne stare zdjęcia budynku i było super, z tej radości prawie nie poszliśmy na wystawę, a po niej wpadłem na moją przyjaciółkę z rodziną. Byliśmy też na Nowosielskim, zrobili to w jakimś korytarzu, absurdalny klimat, coś jak wystawa w tramwaju bez kół – ale zdarzyły się tam ze trzy obrazy, które mnie kopnęły w mózg. Dzięki, Jerzy.
To wszystko jest prawdą z wyjątkiem tego, że chciałem bardzo zobaczyć Lonniego Holleya wieczorem w ICE. No i zobaczyłem, nawet w komfortowych warunkach względem dzień wcześniejszych wydarzeń, bo z góry i mniej więcej ze środka. Nie widziałem nigdy jego koncertu, nie wiedziałem, że na początek siedzi przy tych klawiszach, a potem krąży po scenie skradającym się krokiem, podczas gdy jego muzycy – w skrócie: młodzi, biali – sprawiają wrażenie zgarniętych z jakiegoś dworca rzemieślników. Świetnie śpiewał. Taki stary! W dobrej atmosferze się to odbyło, piękny finał, choć przewidywany.
Co nie było przewidywane, to nudna jak flaki z olejem interwencja Tobiasa Kocha. Coś tam smyczkował, snuł się między ludźmi z anteną, obawiałem się, że do rana nie wyjdzie z sali, marzyłem, żeby wypełnił swoje obowiązki przed północą, była to tortura nieziemska, a zarazem zasłużona, bo Koch pasował do bohatera wieczoru jak pięść do nosa. Tak miało być. Na początek patrzyłem na kolejne Machine Listening, myli mi się z tym z poprzedniego wieczoru, gdzie latały kolorowe kwadraty i zapętlenia głosów AI, ale obyło się bez szoku, przywykłem. Rozluźniające były te Maszyny na początek, odwrotnie niż Koch antrakcie, typie, daj spokój, a przy okazji, czy twój dziadek nie był przypadkiem burmistrzem Nowego Jorku?
Między tymi dwiema krótkimi rzeczami zagrał Raphael Rogiński z wokalistką i cymbalistką Indrė Jurgelevičiūtė. To było zamówione przez festiwal „Žaltys”, a według opisu artystka nie grała na cymbałach, lecz na kanklės. Brzmienie jednak podobne. Tu muszę wspomnieć, że Raphael akurat wydał wspaniałą płytę „Talan” (sponsorem dzisiejszego wpisu jest firma Instant Classic, zapraszam do sklepu) z zupełnie inną muzyką – jej premierę oglądałem już po Unsoundzie, w Pardon, To Tu. W inspirowanym ludową muzyką z Litwy graniu koniec końców znalazły miejsce też afrykańskie, pustynne badania Rogińskiego, w ogóle on dominował ten koncert, Indrė nawet nie w każdym numerze śpiewała, zresztą w programie była „tylko” na feacie. Zaskoczył mnie jej łagodny, jakby kołysankowy śpiew. Raphael mówi, że w tamtej okolicy nie ma białego śpiewu, do jakiego przywykliśmy w muzyce z Polski. O ile Holley w swoich mantrach pokazał trochę zdarty głos, o tyle Litwinka wcale. Rogiński na Unsoundzie to nie jest jakieś halo i wyjątek, ale tak spokojny śpiew – już tak. I to był kolejny ważny moment do przeżycia, może ostatni na Unsoundzie, bo od Holleya dostałem mniej więcej to, co sobie wyobrażałem, a nowa kombinacja Rogińskiego wprawiła mnie w niespodziewanie głęboki stan skupienia.
*
Jak można ocenić festiwal? Przez ostatni rok niewiele się zmienił, przez 10 lat – bardzo. W 2023 zdarzyły się objawienia, czasem w nieoczywistych momentach, zdarzyły się chwile irytacji tym, jak wyglądają te najbardziej masowe, taneczne imprezy. Miałem na Kamienną nie chodzić, a chodziłem – ale własną ścieżką, bez wewnętrznego przymusu zobaczenia wszystkiego. Dobrze to wyszło. Dziennikarze z Anglii i Stanów wciąż najbardziej zajadle śledzili artystów z Anglii i Stanów (wrażenie? opinia? tak to widzę). Polskich pismaków i pismaczek widziałem mniej, zapewne z powodu kurczących się możliwości pisania za pieniądze oraz galopujących cen noclegów w Krakowie. O tym, że program jest pozbawiony takich medialnych kotwic jak dawniej, przekonałem się, proponując różnym redakcjom tekst z zapowiedzią. Z ich perspektywy artyści Unsoundu byli zbyt niszowi, a ich historie zbyt mgliste. Nawet biografia Lonniego Holleya nie okazała się wystarczająco ciekawa, by zaprezentować ją czytelnikom zainteresowanym nie tylko dźwiękiem. Rozumiem to. Unsound się wyśrodkował, bo z drugiej strony tegoroczny program wydawał mi się dość uniwersalny, mniej ryzykowny niż rok wcześniej.
Festiwal stał się zachodni, zagraniczny, podobnie jak młodzi polscy artyści woli być obecny w „The Wire”, Resident Advisor albo na Quietusie niż, dajmy na to, w Undertone. Artystów z Polski było za mało (zawsze jest za mało; no to może: z Krakowa było za mało), z Ukrainy trochę dodali na ostatniej prostej, ale na przykład Afryki raczej w ostatnich edycjach ubyło. W ciągu moich czterech dni oprócz Zakrzówka nie było żadnych nowych, rewelacyjnych venues. Nie płaczę po Forum, ale po różnych atrakcjach takich, jak stary bar chyba przy Świętego Jana, synagoga Tempel, kościół Świętej Katarzyny, rozległa i niska sala gdzieś na Dolnych Młynów, gdzie przy otwartych oknach Greg Fox fenomenalnie bębnił w trzech kolejnych duetach, z Ambarchim, Zabrodzkim i Mazzollem... Brakuje mi tego.
Na coś w programie się zaczaiłem, coś skreśliłem, choć nie wypadało. W sumie moje to wszystko było, może poza pokazem mody, zaskoczeniem spoza porządku unsoundowego – pokaz sprawiał wrażenie kooperacji, w której Unsound normalnie nie byłby wiodącą stroną, lecz wsparciem. Czy to było dada? Z tamtego popołudnia zapamiętałem coś bardziej dada niż w sumie zwyczajny pokaz z niezwykłą publicznością. Gdy przed samym wydarzeniem krążyłem ścieżkami nad zalewem, kręcili się tam strażnicy miejscy. Jacyś ludzie powiadomili ich z troską, że w dole w zalewie ktoś pływa. „Pływać nikt nie zabrania, nie można tylko schodzić stąd w dół, do wody”, stwierdził strażnik.
Najważniejsze, co chcę tu napisać: Unsound w swoim krakowskim wcieleniu jest moim świętem. Rok czekam na ten wyjazd, warszawska Ephemera zaspokaja mnie tylko na moment. Od dawna piszę o festiwalu, były wywiady, zapowiedzi, relacje. Od 2013 roku poznałem w Krakowie sporo mocnych zawodniczek i zawodników z obszaru polskiej muzyki niezależnej – artystów, artystki, wydawców, dziennikarzy i tak dalej. Wzięły się z tego bliższe i dalsze znajomości, różne wspólne historie i historyjki, czasem długie rozmowy. Poznałem dzięki nim różne punkty widzenia na przemysł wydawniczy i koncertowy, na dystrybucję, promocję, wreszcie na sam Unsound. Znam jego wady, znam jego mocne strony, pamiętam świetne edycje, nie przechowuję w pamięci słabszych. Dziwne, ale często pamiętam mój ogólny nastrój – pośpiechu, napięcia czy spokoju, skupienia, uważności.
W zeszłym roku nie pisałem z Unsoundu. Zrobiłem tekst zapowiadający imprezę (wydrukowała go „Polityka”, dziękuję), więc nie spinałem się na relację. Też dlatego, że zwykle kiedy próbuję pisać na bieżąco, dzień po dniu, to nie wystarcza czasu na sen i odpoczynek. W 2022 przyjechałem czerpać dla siebie, słuchać debat, zaglądać do muzeów i do teatru. To banalne powody, żeby nie pisać, i nie usprawiedliwiałyby mnie, gdybym przed kimkolwiek, na przykład jakąś redakcją, odpowiadał. Zobaczyłem prawie każdy koncert, byłem w Krakowie przez tydzień, miałem urlop, wsiąkłem w festiwal i miasto, ale do sprawozdania z całości wkradły się frustracje wynikające np. z pogrzebania Pogłosu przez urzędników. Dlatego je skreśliłem. W 2023 podtrzymałem ten beztroski sposób na uczestnictwo, choć poczucie, że trzeba prowadzić kronikę, rzadko mnie opuszczało. W każdym razie notatki z poprzedniej jesieni mam tu gdzieś na pulpicie.
Wygląd jakby Unsound trochę przeniósł nas historycznie, o dekadę, do Katowic i Nowej Muzyki (Autechre, Piernikowski). Dzięki za tę recenzję.