Menu Zamknij

Goodbye 2023: miejsca, ludzie i pisanie

Co robi­łem? Zajmowałem się waż­ny­mi spra­wa­mi: oso­ba­mi, a po nich odpo­czyn­kiem i łado­wa­niem bate­rii, wresz­cie pra­cą i pobocz­ny­mi zaję­cia­mi, któ­re pozwa­la­ją finan­so­wać pobyt na tym świe­cie. Na koniec chwa­lę się paro­ma tekstami.

W stycz­niu widzia­łem Starych Singers w Remoncie, a razem z nimi wie­lu przy­ja­ciół i zna­jo­mych sprzed lat – tam i w Pardonie. Redaktor Jan Błaszczak zapa­mię­tał, że tego wie­czo­ru oko­ło dwu­stu razy powtó­rzy­łem, że jestem szczę­śli­wy i uro­dzi­łem się na nowo. tak było. Redaktor Jakub Knera został wte­dy opro­wa­dzo­ny po mojej dziel­ni­cy i na kon­cert wybra­li­śmy się w zna­ko­mi­tych nastrojach.

Wczesną wio­sną Tadeusz i Anna Sobolewscy zabra­li mnie do Mazowieckiego Instytutu Kultury, któ­rym kie­ru­je moja zna­jo­ma z daw­nych lat. Urządziła tam czy­tel­nię słów i dźwię­ków Elektra – cie­ka­we miej­sce na pla­nie Warszawy, gdzie moż­na do kawy posłu­chać winy­li, zaj­rzeć do pra­sy i ksią­żek. Tamtego wie­czo­ru (w innej sali) słu­cha­łem i patrzy­łem, jak Maja Komorowska czy­ta frag­men­ty wier­szy, próz i dzien­ni­ka Białoszewskiego. Z kolei jesie­nią wybra­łem się na spo­tka­nie pro­mu­ją­ce nową wer­sję „Człowieka Mirona” Tadeusza, któ­rą współ­two­rzy­ła moja wspa­nia­ła zna­jo­ma Zuza Detnerska (pro­wa­dził Michał Nogaś). Człowiek Tadeusz nie prze­sta­je pisać – jest jak w tytu­le jego dzien­ni­ka, „Jeszcze jed­no zdanie”.

W kwiet­niu wró­ci­łem do Poznania – festi­wal, któ­re­go nazwę pamię­tam nie tak dobrze jak hasło „Make spring gre­at aga­in” (zauwa­ży­łem, że podob­nie mają użyt­kow­ni­cy popu­lar­nej wyszu­ki­war­ki), spra­wił, że nie mogłem prze­stać robić nota­tek o mło­dych cie­ka­wych artyst­kach i arty­stach. Wrażenia opi­sy­wa­łem na bie­żą­co na Ktoś Ruszał Moje Płyty. Podczas Next Festu naj­czę­ściej towa­rzy­szy­li mi redak­tor Michał Wieczorek, a tak­że świe­żo pozna­ny nie­zrów­na­ny redak­tor Piotr Tkacz-Bielewicz. Tajemnicą jest, dla­cze­go nie zna­łem wcze­śniej redak­to­ra i arty­sty Pawła Klimczaka. Część jed­ne­go wie­czo­ru spę­dzi­łem ze spo­ko zna­jo­my­mi z muzycz­nej czę­ści Agory.

Późną wio­sną dru­gi raz widzia­łem Romę na Stadio Olimpico. Tammy Abraham strze­lił w doli­czo­nym cza­sie na 1:0, wybuch rado­ści zachwiał fun­da­men­ta­mi sta­dio­nu. Niestety, po kil­ku minu­tach w ostat­niej akcji Milan wyrów­nał. O dzi­wo, tym razem mecz nie zaczy­nał się wie­czo­rem, więc jako tako uda­ło się z nie­go wró­cić, tym bar­dziej że zabra­kło ule­wy. Koszulki Nicoli Zalewskiego, nie­ste­ty, nie pozyskałem.

A sko­ro widzia­łem Romę na Stadio Olimpico, to byłem w Rzymie, moim dru­gim ulu­bio­nym mie­ście po Warszawie. Odkryciem były lody przy via Ostiense i cała ta oko­li­ca – zna­li­śmy już Porto Fluviale, kład­kę przy gazo­me­tro i oczy­wi­ście Eataly, ale obja­wi­ła nam się masa miejsc war­tych posie­dze­nia, jak kawiar­nia Cappuccino DOC czy robot­ni­cze jadło­daj­nie bli­żej Italgasu. Do naszej ulu­bio­nej kawiar­ni w pobli­żu Panteonu, nie­ste­ty, spóź­ni­li­śmy się o jakieś 10 minut. Czyli nie zdą­ży­li­śmy na dwu­dzie­stą. Wrócimy do spra­wy. W muzeum sztu­ki nowo­cze­snej MAXXI zaj­rze­li­śmy na ostat­ni dzień wysta­wy malar­stwa i meta­lo­pla­sty­ki Boba Dylana. Wystawa za dobra nie była. Ciekawa – tak, podob­nie jak trwa­ją­ca pię­tro czy dwa niżej wysta­wa o Pasolinim, w dużej mie­rze do czytania.

W czerw­cu w ramach wypra­wy do Berlina spę­dzi­li­śmy dzień w wiel­kiej (i zor­ga­ni­zo­wa­nej tysiąc razy lepiej niż żało­sne nie­miec­kie kole­je) piwiar­ni nad sta­wem w Tiergarten i na kon­cer­cie w Domu Kultur Świata, któ­ry oka­zał się kosz­tow­ny, ale robi­li­śmy dobrą minę do złej (zde­cy­do­wa­nie złej) gry. Budynek ład­ny, prze­strzeń musz­li kon­cer­to­wej podob­nie. Wdzięczne foto­gra­ficz­nie. Zdjęcia robi­li­śmy też z tara­su Berliner Dom (jego kon­struk­cja niwe­lu­je lęk wyso­ko­ści) i w róż­nych wcze­śniej nie­odwie­dzo­nych land­mar­kach. Zapędziliśmy się w jesz­cze wię­cej miejsc z loda­mi, śnia­da­nia­mi i kawą/piwem nad pły­ną­cą lub sto­ją­cą wodą – oka­za­ły się przy­jem­ne, tak trze­ba zacho­wy­wać się w podróży.

Niedługo po powro­cie cze­kał mnie uro­dzi­no­wy pre­zent – kon­cert Red Hot Chili Peppers i Iggy’ego Popa na Stadionie Narodowym. Było świet­nie! Doznałem na koniec, przy pio­sen­kach z „Blood Sugar Sex Magik”, ale też wcze­śniej, jak gra­li „Me and My Friends”. W koń­cu pierw­szy raz w życiu widzia­łem ich w 1991 – w kli­pie „Give It Away” w MTV, Flea ma tam spodnie z roga­mi... Mam zapi­sa­ne w gło­wie całe „Californication”, ale kolej­ne pły­ty już nie. Różnica poko­le­nio­wa – „By The Way” zna­my obo­je, póź­niej­sze ma utrwa­lo­ne tyl­ko Ania. Przygodą było słu­cha­nie w ule­wie Mars Volty oraz wypra­wa do toa­le­ty, gdy na prze­rwę ruszy­ło kil­ka­na­ście tysię­cy ludzi. Naprawdę moc­no już sta­ry Iggy poje­chał nie­mal z samy­mi sta­ro­cia­mi – i było to piękne.

 

Latem zazna­łem wypo­czyn­ku w Gliwicach i Katowicach, na upa­ły naj­lep­szy oka­zał się leciut­ki lito­vel cer­ny citron. Podczas tego krót­kie­go, ale weso­łe­go wyjaz­du naj­le­piej bawi­li­śmy się chy­ba w sztol­ni Królowa Luiza (Zabrze-Chorzów) oraz w knaj­pie na Nikiszowcu – oba popo­łu­dnia obfi­to­wa­ły w przy­go­dy jak ze snu. W Zabrzu moż­na obej­rzeć naj­star­szą w Europie maszy­nę paro­wą. Zaczynam zda­wać sobie spra­wę, że róż­ne moje podró­że skła­da­ją się głów­nie z masze­ro­wa­nia i bie­sia­do­wa­nia. Lubię oglą­dać rze­czy, od roku 2023 bez oku­la­rów. Bardzo mi taki roz­kład zajęć odpo­wia­da. To po tym wyjeź­dzie zaczą­łem odży­wać, ostat­nia jed­na trze­cia roku była naj­bar­dziej rozum­na, owoc­na i spokojna.

Fajnie uda­ła się wrze­śnio­wa wypra­wa w lasy na połu­dnie od Warszawy – na koniec mar­szu cze­ka­ło cien­kie piwo nad sto­ją­cą wodą, sma­ko­wa­ło jak nigdy, a roz­mo­wa cią­gnę­ła się ze dwie godzi­ny. Trochę gorzej poszła wypra­wa na linię otwoc­ką, któ­rej lasy cenię bar­dzo wyso­ko, jesz­cze sprzed budo­wy obwod­ni­cy. Z powo­du utrud­nień zasto­so­wa­li­śmy zdu­mie­wa­ją­ce roz­wią­za­nia komu­ni­ka­cyj­ne, żeby wresz­cie w spo­ko­ju prze­ma­sze­ro­wać kawał lasu, dzię­ki cze­mu Pizza z Radości wcho­dzi­ła jak zło­to. Albo jak dawniej.

Wrześniowy kon­cert Akademii Pana Korzyńskiego w Studiu Lutosławskiego zbiegł się z począt­kiem Pucharu Świata w rug­by we Francji. Tamten wie­czór był rów­nie wspa­nia­ły jak stycz­nio­wy, po Starych. To wte­dy obok sym­pa­tycz­nych – być deli­kat­nym tak, żeby ich ośmie­lić – roz­mów z arty­sta­mi zaczę­ły się dłu­gie dys­ku­sje na temat mistrzostw z redak­to­ra­mi Piotrem Lewandowskim i Wieczorkiem, któ­rzy mie­li szczę­ście oglą­dać mecze tych zawo­dów na żywo, z try­bun. Zazdrościłem, słu­cha­łem, cza­sa­mi wtrą­ca­łem swo­je do debat toczo­nych w naj­lep­szym klu­bie (kawiar­ni, księ­gar­ni, skle­pie pły­to­wym) w Warszawie – Pardon, To Tu. Nawet one (oni!) pomo­gły mi prze­żyć rok 2023.

W paź­dzier­ni­ku zawi­ta­łem na Unsound i po cza­sie zre­la­cjo­no­wa­łem na pri­wie to, co uzna­łem za pamięt­ne z dru­giej czę­ści festi­wa­lu. Przez to spóź­nio­ne pisa­nie unik­ną­łem poczu­cia przy­tło­cze­nia z Next Festu, ale stra­ci­łem na aktu­al­no­ści. To, co było osza­ła­mia­ją­ce – nadal pamię­tam. Chętnych zapra­szam, by spraw­dzi­li wcze­śniej­sze wpi­sy, tam moż­na zna­leźć mądro­ści z Krakowa. Dziś wszyst­kie te festi­wa­le i tek­sty ist­nie­ją w prze­szło­ści. Można mnie nazwać kon­ser­wa­ty­stą, ale uwiel­biam słu­chać muzy­ki na żywo wio­sną w Poznaniu i jesie­nią w Krakowie. Przywykłem? Te festi­wa­le są czę­ścią mojej muzy­ki – na zawsze.

Mniej niż w poprzed­nim roku jeź­dzi­łem na rowe­rze – już pod­czas dru­giej w roku jaz­dy roz­bi­łem się nie­przy­jem­nie i ten upa­dek zebrał żni­wo. Chciałem sprze­dać pecho­wy rower i kupić nowy, ale nie umiem sprze­da­wać rze­czy, więc wciąż go mam. Za to dłu­go roz­glą­da­łem się wśród spo­ko mode­li i nabra­łem tro­chę roze­zna­nia, czym się dzi­siaj jeź­dzi. Tylko nie wiem, dla­cze­go w grę wcho­dzą tyl­ko hamul­ce tar­czo­we. Może w 2024 ta moda przejdzie?

W grud­niu zapro­szo­no nas na pierw­szą edy­cję festi­wa­lu Inside Seaside. Rzadko moż­na na pol­skim festi­wa­lu uczci­wie powie­dzieć, że wszyst­ko jest zor­ga­ni­zo­wa­ne wzo­ro­wo, nigdzie nie ma tło­ku, moż­na swo­bod­nie i szyb­ko prze­cho­dzić mię­dzy sce­na­mi, oglą­dać z bli­ska lub z dale­ka, bez tru­du zna­leźć miej­sce, w któ­rym sły­chać (!), a nawet bar­dzo dobrze sły­chać (!), a do tego w cywi­li­zo­wa­nych warun­kach zjeść, wypić, sko­rzy­stać z toa­le­ty, zosta­wić kurt­kę w szat­ni. Wszystko dzia­ła­ło jak w zegar­ku, a z kon­cer­tów naj­więk­szym prze­ży­ciem były Kury z peł­nym zesta­wem gości gra­ją­ce „Polovirus”. Oprócz tego gra­li Nanga, Artificialice, Girl in Red, Nothing But Thieves, Sleaford Mods, Nils Frahm, Shame czy Brodki, więc zarów­no gru­py sta­dio­no­we, jak i czo­łów­ka „pol­skiej muzy­ki świa­to­wej” oraz ory­gi­nal­nej muzy­ki anglo­sa­skiej. Dwudniowy halo­wy festi­wal. Na Inside Seaside i poza nim uda­ło się nam spo­tkać Maćka Salomona, któ­ry robił sce­no­gra­fię jed­nej ze scen i poko­ju zabaw, oraz rów­nie arty­stycz­ną i kocha­ną rodzi­nę Witkowskich. W Gdańsku rów­nież było czy­ta­nie, jedze­nie i kawa nad wodą, to zna­czy w nowej sie­dzi­bie Instytutu Kultury Miejskiej – w Kunszcie Wodnym (zachę­cam). Jest tam rów­nież wiel­ka makie­ta cen­trum Gdańska. Na molo w Brzeźnie zde­rzy­li­śmy się z Bartkiem Wąsikiem (na festi­wa­lu grał Radiohead solo pia­no – super).

*

Jednym z głów­nych osią­gnięć cywi­li­za­cji i lewa­ków jest dwu­ty­go­dnio­wy urlop raz w roku – pra­wie cały spę­dzi­li­śmy nad Bałtykiem. W dzi­siej­szym świe­cie wol­ne dłuż­sze niż trzy dni to przy­wi­lej i – jak widać – sta­ram się go spraw­dzać i dobrze wyko­rzy­stać. Morze jak morze, z jed­nej woda, z dru­giej pia­sek, ale moż­na tam pospa­ce­ro­wać z nie­uwią­za­nym psem i to jest atrak­cja. Jeśli miał ocho­tę cho­dzić, cho­dzi­li­śmy, jeśli dawał sygna­ły do opa­mię­ta­nia się, robi­li­śmy prze­rwy albo spę­dza­li­śmy dzień na pla­ży. W tym roku auto­bu­sy oka­za­ły się znacz­nie droż­sze od kolei, któ­ra jak zawsze była o każ­dej porze zapcha­na. Oczywiście w 2024 wra­ca­my, też na wię­cej niż tydzień.

Nadal pisa­łem – zawsze mam poczu­cie, że za mało, ale z dru­giej stro­ny trud­no to poli­czyć. Kilka kawał­ków puści­ły mi „Książki. Magazyn do Czytania”, naj­dłuż­szy był ten o rowe­rze i książ­ce Jody’ego Rosena. Na koniec roku przy oka­zji tek­stu o bio­gra­fii Marka Jackowskiego autor­stwa Anny Kamińskiej omó­wi­łem czte­ry kolej­ne książ­ki o muzy­ce, popkul­tu­rze i histo­rii spo­łecz­nej – bio­gra­fie Kory i Dylana oraz „Niechcianych, nie­lu­bia­nych” i „Księgę Beastie Boys”. W cią­gu roku krót­ko, ale sta­ran­nie i pięk­nym języ­kiem pisa­łem o książ­kach Tatiany Tibuleac, Eugenii Kuzniecowej, Wiry Ahejewej, no i do dzie­siąt­ki roku o „Ciężarze skó­ry” Małgosi Rejmer. To moja książ­ka roku 2023, a muszę zazna­czyć, że na zebra­niu, na któ­rym usta­la­my wspól­ną dzie­siąt­kę, mowy nie ma o kolej­no­ści – wyło­nio­na zosta­je książ­ka roku i dzie­więć kolej­nych do sen­sow­ne­go zesta­wu. Tak więc mają­ca duże popar­cie Rejmer zna­la­zła się na miej­scu od dru­gie­go do dzie­sią­te­go, a nie żad­nym ósmym czy cokol­wiek jej tam pano­wie redak­to­rzy przy­zna­li XD. Miałem jesz­cze melo­dię napi­sać o książ­ce Ołeksandra Mycheda, ale nikt tego tek­stu nie chciał, a nie mia­łem cza­su na akwi­zy­cję, więc zro­bi­łem to dla sie­bie. O pły­cie „Taxi” Łony, Koniecznego i Krupy napi­sa­łem w „Polityce” i była to czy­sta przy­jem­ność – pro­fe­sjo­nal­na redak­cja i świet­ni, mówią­cy arty­ści. Sylwetka Sanah była moim debiu­tanc­kim wystę­pem w por­ta­lu „Więzi”. Z kolei Janek namó­wił mnie, abym opi­sał w Dwutygodniku pol­skie festi­wa­le przez pry­zmat dwóch nauko­wych ksią­żek, i po pew­nych cię­ciach i dopi­skach powstał tekst, z któ­re­go obaj jeste­śmy zado­wo­le­ni. Bardzo dzię­ku­ję wszyst­kim, któ­rzy dali mi szan­sę reali­zo­wa­nia się w roli dzien­ni­ka­rza, recen­zen­ta, a nie daj boże publi­cy­sty. Rzeczywiście, mogło być tego wię­cej, ale rynek nie roz­piesz­cza, a etat był w tym roku intensywny.

Piąty rok prze­pra­co­wa­łem w wydaw­nic­twie Agora jako redak­tor. Paradoksalnie tam też zda­rza się parę zdań napi­sać... Własnej książ­ki nie pla­no­wa­łem i nie wyda­łem, nato­miast zro­bi­ły to róż­ne ziom­ki i przy­ja­ciół­ki z moje­go roz­da­nia. Na począt­ku roku wyda­ły się Emilia Dłużewska i Natalia Szostak (spo­tka­nia pro­wa­dzi­ły odpo­wied­nio Natalia Szostak i Justyna Suchecka, w Pardonie i Nowym, było hyg­go­wa­to), potem Małgorzata I. Niemczyńska, któ­rej książ­ki nie mam jesz­cze, bo ebo­ok zawsze oka­zu­je się dro­gi ponad logi­kę, a na koniec Łukasz Grzesiczak, któ­ry w odróż­nie­niu od dziew­czyn zajął się non fic­tion i obja­śnił Słowację (jego war­szaw­skie spo­tka­nie pro­wa­dzi­ła Stasia Budzisz, kolej­na war­ta obser­wo­wa­nia autor­ka – w tym roku „Welewetki” o Kaszubach – i miła zna­jo­mość). Wszyscy oni debiu­to­wa­li jako auto­rzy ksią­żek, a Gosia napi­sa­ła swo­ją pierw­szą, ale mam nadzie­ję że nie ostat­nią, powieść. Zresztą jesie­nią chęt­nie zaglą­da­łem na róż­ne spo­tka­nia wokół ksią­żek i zaczą­łem znaj­do­wać w tym nie­ja­ką przyjemność.

Bardzo się cie­szę, że znam tak uta­len­to­wa­nych ludzi. Ludzie są waż­ni, bycie z nimi doda­je ener­gii i poczu­cia sensu.

Ważna jest też wol­ność i sprze­ciw wobec tyra­nii, dla­te­go przez cały rok śle­dzi­łem donie­sie­nia z woj­ny, sta­ra­łem się regu­lar­nie wpła­cać na sprzęt medycz­ny i woj­sko­wy dla ukra­iń­skiej armii i ochot­ni­ków. Miałem też zaszczyt poznać dwo­je ukra­iń­skich arty­stów i inte­lek­tu­ali­stów – miesz­ka­ją­ce w Kijowie mał­żeń­stwo Bohdanę Matiyash i Kostia Moskaltsa. Umówiliśmy się we Wrzeniu, a że Bohdana wie­ki temu prze­ło­ży­ła „Gottland”, to Mariusz bry­lo­wał. Całego popo­łu­dnia na pew­no nie zapomnę.

Podobne wpisy

Leave a Reply