Co robiłem? Zajmowałem się ważnymi sprawami: osobami, a po nich odpoczynkiem i ładowaniem baterii, wreszcie pracą i pobocznymi zajęciami, które pozwalają finansować pobyt na tym świecie. Na koniec chwalę się paroma tekstami.
W styczniu widziałem Starych Singers w Remoncie, a razem z nimi wielu przyjaciół i znajomych sprzed lat – tam i w Pardonie. Redaktor Jan Błaszczak zapamiętał, że tego wieczoru około dwustu razy powtórzyłem, że jestem szczęśliwy i urodziłem się na nowo. tak było. Redaktor Jakub Knera został wtedy oprowadzony po mojej dzielnicy i na koncert wybraliśmy się w znakomitych nastrojach.
Wczesną wiosną Tadeusz i Anna Sobolewscy zabrali mnie do Mazowieckiego Instytutu Kultury, którym kieruje moja znajoma z dawnych lat. Urządziła tam czytelnię słów i dźwięków Elektra – ciekawe miejsce na planie Warszawy, gdzie można do kawy posłuchać winyli, zajrzeć do prasy i książek. Tamtego wieczoru (w innej sali) słuchałem i patrzyłem, jak Maja Komorowska czyta fragmenty wierszy, próz i dziennika Białoszewskiego. Z kolei jesienią wybrałem się na spotkanie promujące nową wersję „Człowieka Mirona” Tadeusza, którą współtworzyła moja wspaniała znajoma Zuza Detnerska (prowadził Michał Nogaś). Człowiek Tadeusz nie przestaje pisać – jest jak w tytule jego dziennika, „Jeszcze jedno zdanie”.
W kwietniu wróciłem do Poznania – festiwal, którego nazwę pamiętam nie tak dobrze jak hasło „Make spring great again” (zauważyłem, że podobnie mają użytkownicy popularnej wyszukiwarki), sprawił, że nie mogłem przestać robić notatek o młodych ciekawych artystkach i artystach. Wrażenia opisywałem na bieżąco na Ktoś Ruszał Moje Płyty. Podczas Next Festu najczęściej towarzyszyli mi redaktor Michał Wieczorek, a także świeżo poznany niezrównany redaktor Piotr Tkacz-Bielewicz. Tajemnicą jest, dlaczego nie znałem wcześniej redaktora i artysty Pawła Klimczaka. Część jednego wieczoru spędziłem ze spoko znajomymi z muzycznej części Agory.
Późną wiosną drugi raz widziałem Romę na Stadio Olimpico. Tammy Abraham strzelił w doliczonym czasie na 1:0, wybuch radości zachwiał fundamentami stadionu. Niestety, po kilku minutach w ostatniej akcji Milan wyrównał. O dziwo, tym razem mecz nie zaczynał się wieczorem, więc jako tako udało się z niego wrócić, tym bardziej że zabrakło ulewy. Koszulki Nicoli Zalewskiego, niestety, nie pozyskałem.
A skoro widziałem Romę na Stadio Olimpico, to byłem w Rzymie, moim drugim ulubionym mieście po Warszawie. Odkryciem były lody przy via Ostiense i cała ta okolica – znaliśmy już Porto Fluviale, kładkę przy gazometro i oczywiście Eataly, ale objawiła nam się masa miejsc wartych posiedzenia, jak kawiarnia Cappuccino DOC czy robotnicze jadłodajnie bliżej Italgasu. Do naszej ulubionej kawiarni w pobliżu Panteonu, niestety, spóźniliśmy się o jakieś 10 minut. Czyli nie zdążyliśmy na dwudziestą. Wrócimy do sprawy. W muzeum sztuki nowoczesnej MAXXI zajrzeliśmy na ostatni dzień wystawy malarstwa i metaloplastyki Boba Dylana. Wystawa za dobra nie była. Ciekawa – tak, podobnie jak trwająca piętro czy dwa niżej wystawa o Pasolinim, w dużej mierze do czytania.
W czerwcu w ramach wyprawy do Berlina spędziliśmy dzień w wielkiej (i zorganizowanej tysiąc razy lepiej niż żałosne niemieckie koleje) piwiarni nad stawem w Tiergarten i na koncercie w Domu Kultur Świata, który okazał się kosztowny, ale robiliśmy dobrą minę do złej (zdecydowanie złej) gry. Budynek ładny, przestrzeń muszli koncertowej podobnie. Wdzięczne fotograficznie. Zdjęcia robiliśmy też z tarasu Berliner Dom (jego konstrukcja niweluje lęk wysokości) i w różnych wcześniej nieodwiedzonych landmarkach. Zapędziliśmy się w jeszcze więcej miejsc z lodami, śniadaniami i kawą/piwem nad płynącą lub stojącą wodą – okazały się przyjemne, tak trzeba zachowywać się w podróży.
Niedługo po powrocie czekał mnie urodzinowy prezent – koncert Red Hot Chili Peppers i Iggy’ego Popa na Stadionie Narodowym. Było świetnie! Doznałem na koniec, przy piosenkach z „Blood Sugar Sex Magik”, ale też wcześniej, jak grali „Me and My Friends”. W końcu pierwszy raz w życiu widziałem ich w 1991 – w klipie „Give It Away” w MTV, Flea ma tam spodnie z rogami... Mam zapisane w głowie całe „Californication”, ale kolejne płyty już nie. Różnica pokoleniowa – „By The Way” znamy oboje, późniejsze ma utrwalone tylko Ania. Przygodą było słuchanie w ulewie Mars Volty oraz wyprawa do toalety, gdy na przerwę ruszyło kilkanaście tysięcy ludzi. Naprawdę mocno już stary Iggy pojechał niemal z samymi starociami – i było to piękne.
Latem zaznałem wypoczynku w Gliwicach i Katowicach, na upały najlepszy okazał się leciutki litovel cerny citron. Podczas tego krótkiego, ale wesołego wyjazdu najlepiej bawiliśmy się chyba w sztolni Królowa Luiza (Zabrze-Chorzów) oraz w knajpie na Nikiszowcu – oba popołudnia obfitowały w przygody jak ze snu. W Zabrzu można obejrzeć najstarszą w Europie maszynę parową. Zaczynam zdawać sobie sprawę, że różne moje podróże składają się głównie z maszerowania i biesiadowania. Lubię oglądać rzeczy, od roku 2023 bez okularów. Bardzo mi taki rozkład zajęć odpowiada. To po tym wyjeździe zacząłem odżywać, ostatnia jedna trzecia roku była najbardziej rozumna, owocna i spokojna.
Fajnie udała się wrześniowa wyprawa w lasy na południe od Warszawy – na koniec marszu czekało cienkie piwo nad stojącą wodą, smakowało jak nigdy, a rozmowa ciągnęła się ze dwie godziny. Trochę gorzej poszła wyprawa na linię otwocką, której lasy cenię bardzo wysoko, jeszcze sprzed budowy obwodnicy. Z powodu utrudnień zastosowaliśmy zdumiewające rozwiązania komunikacyjne, żeby wreszcie w spokoju przemaszerować kawał lasu, dzięki czemu Pizza z Radości wchodziła jak złoto. Albo jak dawniej.
Wrześniowy koncert Akademii Pana Korzyńskiego w Studiu Lutosławskiego zbiegł się z początkiem Pucharu Świata w rugby we Francji. Tamten wieczór był równie wspaniały jak styczniowy, po Starych. To wtedy obok sympatycznych – być delikatnym tak, żeby ich ośmielić – rozmów z artystami zaczęły się długie dyskusje na temat mistrzostw z redaktorami Piotrem Lewandowskim i Wieczorkiem, którzy mieli szczęście oglądać mecze tych zawodów na żywo, z trybun. Zazdrościłem, słuchałem, czasami wtrącałem swoje do debat toczonych w najlepszym klubie (kawiarni, księgarni, sklepie płytowym) w Warszawie – Pardon, To Tu. Nawet one (oni!) pomogły mi przeżyć rok 2023.
W październiku zawitałem na Unsound i po czasie zrelacjonowałem na priwie to, co uznałem za pamiętne z drugiej części festiwalu. Przez to spóźnione pisanie uniknąłem poczucia przytłoczenia z Next Festu, ale straciłem na aktualności. To, co było oszałamiające – nadal pamiętam. Chętnych zapraszam, by sprawdzili wcześniejsze wpisy, tam można znaleźć mądrości z Krakowa. Dziś wszystkie te festiwale i teksty istnieją w przeszłości. Można mnie nazwać konserwatystą, ale uwielbiam słuchać muzyki na żywo wiosną w Poznaniu i jesienią w Krakowie. Przywykłem? Te festiwale są częścią mojej muzyki – na zawsze.
Mniej niż w poprzednim roku jeździłem na rowerze – już podczas drugiej w roku jazdy rozbiłem się nieprzyjemnie i ten upadek zebrał żniwo. Chciałem sprzedać pechowy rower i kupić nowy, ale nie umiem sprzedawać rzeczy, więc wciąż go mam. Za to długo rozglądałem się wśród spoko modeli i nabrałem trochę rozeznania, czym się dzisiaj jeździ. Tylko nie wiem, dlaczego w grę wchodzą tylko hamulce tarczowe. Może w 2024 ta moda przejdzie?
W grudniu zaproszono nas na pierwszą edycję festiwalu Inside Seaside. Rzadko można na polskim festiwalu uczciwie powiedzieć, że wszystko jest zorganizowane wzorowo, nigdzie nie ma tłoku, można swobodnie i szybko przechodzić między scenami, oglądać z bliska lub z daleka, bez trudu znaleźć miejsce, w którym słychać (!), a nawet bardzo dobrze słychać (!), a do tego w cywilizowanych warunkach zjeść, wypić, skorzystać z toalety, zostawić kurtkę w szatni. Wszystko działało jak w zegarku, a z koncertów największym przeżyciem były Kury z pełnym zestawem gości grające „Polovirus”. Oprócz tego grali Nanga, Artificialice, Girl in Red, Nothing But Thieves, Sleaford Mods, Nils Frahm, Shame czy Brodki, więc zarówno grupy stadionowe, jak i czołówka „polskiej muzyki światowej” oraz oryginalnej muzyki anglosaskiej. Dwudniowy halowy festiwal. Na Inside Seaside i poza nim udało się nam spotkać Maćka Salomona, który robił scenografię jednej ze scen i pokoju zabaw, oraz równie artystyczną i kochaną rodzinę Witkowskich. W Gdańsku również było czytanie, jedzenie i kawa nad wodą, to znaczy w nowej siedzibie Instytutu Kultury Miejskiej – w Kunszcie Wodnym (zachęcam). Jest tam również wielka makieta centrum Gdańska. Na molo w Brzeźnie zderzyliśmy się z Bartkiem Wąsikiem (na festiwalu grał Radiohead solo piano – super).
*
Jednym z głównych osiągnięć cywilizacji i lewaków jest dwutygodniowy urlop raz w roku – prawie cały spędziliśmy nad Bałtykiem. W dzisiejszym świecie wolne dłuższe niż trzy dni to przywilej i – jak widać – staram się go sprawdzać i dobrze wykorzystać. Morze jak morze, z jednej woda, z drugiej piasek, ale można tam pospacerować z nieuwiązanym psem i to jest atrakcja. Jeśli miał ochotę chodzić, chodziliśmy, jeśli dawał sygnały do opamiętania się, robiliśmy przerwy albo spędzaliśmy dzień na plaży. W tym roku autobusy okazały się znacznie droższe od kolei, która jak zawsze była o każdej porze zapchana. Oczywiście w 2024 wracamy, też na więcej niż tydzień.
Nadal pisałem – zawsze mam poczucie, że za mało, ale z drugiej strony trudno to policzyć. Kilka kawałków puściły mi „Książki. Magazyn do Czytania”, najdłuższy był ten o rowerze i książce Jody’ego Rosena. Na koniec roku przy okazji tekstu o biografii Marka Jackowskiego autorstwa Anny Kamińskiej omówiłem cztery kolejne książki o muzyce, popkulturze i historii społecznej – biografie Kory i Dylana oraz „Niechcianych, nielubianych” i „Księgę Beastie Boys”. W ciągu roku krótko, ale starannie i pięknym językiem pisałem o książkach Tatiany Tibuleac, Eugenii Kuzniecowej, Wiry Ahejewej, no i do dziesiątki roku o „Ciężarze skóry” Małgosi Rejmer. To moja książka roku 2023, a muszę zaznaczyć, że na zebraniu, na którym ustalamy wspólną dziesiątkę, mowy nie ma o kolejności – wyłoniona zostaje książka roku i dziewięć kolejnych do sensownego zestawu. Tak więc mająca duże poparcie Rejmer znalazła się na miejscu od drugiego do dziesiątego, a nie żadnym ósmym czy cokolwiek jej tam panowie redaktorzy przyznali XD. Miałem jeszcze melodię napisać o książce Ołeksandra Mycheda, ale nikt tego tekstu nie chciał, a nie miałem czasu na akwizycję, więc zrobiłem to dla siebie. O płycie „Taxi” Łony, Koniecznego i Krupy napisałem w „Polityce” i była to czysta przyjemność – profesjonalna redakcja i świetni, mówiący artyści. Sylwetka Sanah była moim debiutanckim występem w portalu „Więzi”. Z kolei Janek namówił mnie, abym opisał w Dwutygodniku polskie festiwale przez pryzmat dwóch naukowych książek, i po pewnych cięciach i dopiskach powstał tekst, z którego obaj jesteśmy zadowoleni. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy dali mi szansę realizowania się w roli dziennikarza, recenzenta, a nie daj boże publicysty. Rzeczywiście, mogło być tego więcej, ale rynek nie rozpieszcza, a etat był w tym roku intensywny.
Piąty rok przepracowałem w wydawnictwie Agora jako redaktor. Paradoksalnie tam też zdarza się parę zdań napisać... Własnej książki nie planowałem i nie wydałem, natomiast zrobiły to różne ziomki i przyjaciółki z mojego rozdania. Na początku roku wydały się Emilia Dłużewska i Natalia Szostak (spotkania prowadziły odpowiednio Natalia Szostak i Justyna Suchecka, w Pardonie i Nowym, było hyggowato), potem Małgorzata I. Niemczyńska, której książki nie mam jeszcze, bo ebook zawsze okazuje się drogi ponad logikę, a na koniec Łukasz Grzesiczak, który w odróżnieniu od dziewczyn zajął się non fiction i objaśnił Słowację (jego warszawskie spotkanie prowadziła Stasia Budzisz, kolejna warta obserwowania autorka – w tym roku „Welewetki” o Kaszubach – i miła znajomość). Wszyscy oni debiutowali jako autorzy książek, a Gosia napisała swoją pierwszą, ale mam nadzieję że nie ostatnią, powieść. Zresztą jesienią chętnie zaglądałem na różne spotkania wokół książek i zacząłem znajdować w tym niejaką przyjemność.
Bardzo się cieszę, że znam tak utalentowanych ludzi. Ludzie są ważni, bycie z nimi dodaje energii i poczucia sensu.
Ważna jest też wolność i sprzeciw wobec tyranii, dlatego przez cały rok śledziłem doniesienia z wojny, starałem się regularnie wpłacać na sprzęt medyczny i wojskowy dla ukraińskiej armii i ochotników. Miałem też zaszczyt poznać dwoje ukraińskich artystów i intelektualistów – mieszkające w Kijowie małżeństwo Bohdanę Matiyash i Kostia Moskaltsa. Umówiliśmy się we Wrzeniu, a że Bohdana wieki temu przełożyła „Gottland”, to Mariusz brylował. Całego popołudnia na pewno nie zapomnę.