I will never stop singing this song. It goes on forever, śpiewa Phil Elverum w utworze/albumie „Microphones in 2020”. To autobiografia, nekrolog, opowiadanie, gawęda przy ognisku zwracają blask twórcy „Lost Wisdom”.
Po kilkunastu płytach wydanych jako Mount Eerie wrócił do – wydawało się – dawno porzuconego szyldu The Microphones. Najnowszy album nagrał już po śmierci żony Genevieve, ślubie z aktorką Michelle Williams (mój ulubiony jej film to „Take This Waltz”; Genevieve zmarła krótko po urodzeniu córeczki, Williams ma nastoletnią córkę z Heathem Ledgerem) i szybkim rozwodzie z nią. „Microphones in 2020” ma formę jednego, 44-minutowego utworu, tak jakby Elverum chciał zmusić internetowych słuchaczy do wchłaniania muzyki jednym ciągiem, bez singli, na zasadzie winylowego albumu. Widać szwy, jeśli ma to znaczenie, ale widoczna jest chęć stworzenia rzeki muzyki. Ona płynie, zmienia się, ale źródło jest to samo.
Nie rozumiem, o co chodzi z powrotem do starej nazwy, po co to Elverum zrobił. Tytuł OK, nazwa – hmm. Ja tu słyszę niedawne płyty Mount Eerie, a nie stare nagrania The Microphones. Nie jest „jak kiedyś”. Może stwierdził, że historia Mount Eerie zasługuje teraz na zamknięcie, bez względu na to, czy kiedykolwiek otworzy ją jeszcze raz. W każdym razie znów jest młody, znów jest samotny. „Obecna chwila bardzo się stara, ale znów jestem tam, gdzie byłem jako dwudziestolatek”, śpiewa w jednym z pierwszych wersów na płycie. Mam poczucie, że szyld The Microphones świadczy głównie o chęci zaznaczenia, że znów znalazł się w punkcie wyjścia, znów bezbronny, znów potrzebuje opowiedzieć swoją historię. Zrobił to inaczej, dosłownie, idąc od A do B, mówiąc o konkretnych miejscach, ludziach, nazwach, dokładnie datowanych wydarzeniach, które go stworzyły.
Porusza mnie w piosenkach Elveruma nasycenie uczuciami i emocjami. Jego głos od lat pozostaje neutralny, miękki, wysoki, niczym głos ucznia czytającego książkę na głos w szkolnej sali. W tym głosie nie ma emocji, jest relacjonowanie rzeczy. W dodatku monotonia klepania akordów odtwarza monotonię codzienności, tkanie życia, a włączany od czasu do czasu przester to mocniejsze akcenty. Jest jeszcze od czasu do czasu perkusja, sam na niej gra.
Proszę spojrzeć na przebłysk z czasu, gdy miał lat 17 lub 20. Chodzi mi o to, jak on pisze w tym wielkim utworze, jak opowiada:
I put the name “Microphones” on the tapes I would make late at night after work at the record store. I was already by then a couple years deep into this weird pursuit playing drums, copying lyrics out to hang them in my room until I started making my own embarrassing early tries at this thing that sings at night above the house,
branches in the wind bending wordlessly.
I wanted to capture it on tape.
At first I called my recordings a different name. I called it “the Microphones” on the 3rd cassette I made.
A teraz zajmę się na moment namecheckingiem i dumą narodową. Elverum wymienia w tekście sporo nazwisk i nazw, ale zauważyłem, że pomija w nagraniu między innymi taki fragment: Glenn Branca, Beat Happening, Jale, Snailhouse, Pond, Steven Jesse Bernstein, Loren Mazzacane Connors, Lee Ranaldo, Julie Doucet, Chester Brown, Krzysztof Kieslowski (...)
Tak naprawdę nie mam o czym tu pisać. Mógłbym jak autor tego albumu dawać skojarzenia i wspomnienia dotyczące The Microphones i mnie, ale nie zrobię tego. Przecież również z Elveruma wziął się mój sposób pisania o czymkolwiek, wciągania w płuca obrazów, dźwięków, kształtów, faktur. Te jego nałożone na siebie partie gitary przypominają mi „Dogs” Pink Floyd z „Animals”, szokująco ascetycznej płyty z okresu, gdy w Wielkiej Brytanii wybuchł punk. To była jedna z pierwszych płyt Pink Floyd, jakie poznałem – pierwszą było na pewno „Dark Side of the Moon”, pewnego razu od znajomych rodziców pożyczyłem też „Wish You Were Here”, z którego wrażenie zrobił na mnie wtedy głównie utwór tytułowy. U tych znajomych spędzaliśmy wieczór, a może i noc na działce, nie znałem ich wcześniej. „Animals” nie wiem, skąd się wzięło, ale jestem przekonany, że jeszcze „za dzieciaka” i na pewno na płycie. Ta rzecz naprawdę zrobiła na mnie wrażenie – dorównał temu tylko pierwszy odsłuch „Meddle”. A później byłem już za stary, żeby ekscytować się jakimikolwiek ich płytami, zwłaszcza że po drodze trafiłem na te słabsze. Ale „Dogs” zostało.
W Elverumie uwielbiam pasję do przyrody nieożywionej i roślin – jest w tym niezrównany i te nowe 44 minuty i 44 sekundy przynoszą jeszcze więcej jego historii o rzekach, morzach, deszczach i pogodzie. Śpiewa nawet o Norwegii – zresztą jedna z pierwszych historii Kozeleka po jego zwrocie narracyjnym dotyczyła Norwegii, czuję między nimi pokrewieństwo, ale Kozelek jest ciemnością i złem, szatanem przymilnym, a Elverum jest surowym, niełapiącym się na wymówki, ale dobrym bogiem. Jakiś czas temu wyśledziłem, że Elverum to miejscowość na północ od Oslo, nie nad oceanem ani fiordem, ale nad rzeką. Może nawet zrobił tam jakieś zdjęcia, które regularnie wydaje w formie książek/albumów.
W każdym razie, ta płyta za każdym przesłuchaniem, zwłaszcza ze śledzeniem tekstu, zyskuje. Miałem pisać o tym, że Elverum w dużych dawkach to już nie jest to co kiedyś, ale ta jego pieśń o tym, że nic już nie jest jak kiedyś, a jednocześnie wciąż te same błędy zmuszają nas do uczenia się i zapominania, uczenia się i zapominania – ta pieśń mnie przekonała, że ja jestem przez niego wychowany, że często patrzę na świat jego oczami.
I’m still standing in the weather looking for meaning in the giant meaningless days of love and loss repeatedly waterfalling down and the sun relentlessly rises still.