Czytałem Renatę Lis i chciałem notować. Nie z książki, tylko ze swojego życia. Mniej – z tego, co widzę. Chciałem uczyć się notować.
W tej książce nie przeszkadza mi to, co zwykle odstręcza – spekulacje autorki na temat uczuć, przeżyć wewnętrznych głównego bohatera. To dlatego, że Renata Lis nie porusza się po omacku. Ilość tekstu, który przeczytała i wykorzystała w książce, a zwłaszcza którego nie wykorzystała bądź użyła i krytycznie – w stylu Bunina – skwitowała paroma słowami, jest dla mnie nie do ogarnięcia. Zazdroszczę umiejętności wycinania i opuszczania, wiedzy i instynktu.
Narracja została poprowadzona tak, że zanurzenie się w opowieść o pisarzu arystokracie nie wymaga znajomości jego dzieł. Lis odmalowuje jego poczucie przygnębienia, bycia niedocenionym i zapomnianym, dzięki czemu czytelnik, ten podglądacz, dostaje rozgrzeszenie – przecież Bunin już parę lat po Noblu był zapomniany. Autorka więcej wymaga od bohaterów i od siebie niż od czytelnika. Naturalnie, pisze sobą. Wchodzi na karty książki kilka razy: odwiedziła któreś miejsce w danym roku, a tamto w innym. Jest przewodniczką, wysłanniczką czytelnika, jego peryskopem. Opowieść układa w krótkie zbliżenia oraz równie przystępne panoramy dotyczące wielkich zagadnień, niemożliwych do sformułowania bez ogromnej wiedzy i talentu.
„W lodach Prowansji” pokazująca nie tylko Bunina i jego środowisko – ludzi, miejsca, czasy – ale też największego, śmiertelnego przeciwnika noblisty. Tego, który go stworzył: bolszewizm. Tę wciąż aktywną, pełną hipokryzji ideologię czy antyideologię niszczenia, równania z ziemią, prześladowania i zemsty. Lis widzi jej kontynuację także w dzisiejszych czasach.
Lis naświetla epizody z emigracyjnego życia Bunina często z kilku perspektyw. Spekulacja, o której wspominałem, nie przeszkadza, bo jest uprawniona. Zjawia się wtedy, gdy mowa o tym, czego Bunin lub jego bliscy nie zanotowali i dlaczego tego nie zrobili. Nie ma to na celu dowartościowania autorki, dania jej rozbiegu do błyskotliwej puenty. Przeciwnie, Lis mimo często wyrazistych sądów jest taktowna i elegancka – zachowuje się jak przed sądem właśnie, solidnie argumentuje. Także wtedy, gdy uważa, że osoba, której zdanie przytoczyła, mija się z prawdą bądź potraktowała głównego bohatera niesprawiedliwie.
Bunin stale ćwiczył opis. To inspirujący fragment książki: artysta bardzo często zajmował się widokiem z okna, tym samym przez dziesięciolecia, ale różnym w zależności od pory dnia i roku. Znajdował niespotykane dziś, precyzyjne kombinacje słów oznaczających odcień nieba, morza, Esterelu, zapach, wilgotność i przejrzystość powietrza. Nie da się tego przeczytać i nauczyć, trzeba praktykować, dopóki nie stopi się z oddechem.
„W lodach Prowansji” sprawia, że chce się notować. Jeden z najwspanialszych rozdziałów to jednak wypisy z dziennika lektur pisarza. Rozdział ma tytuł „Czytająca gilotyna”. Co dzieło, to jedno‑, dwuzdaniowy wyrok: nudziarstwo. Bzdury. Przegadane. Banalne przemyślenia. Z jednej strony zazdroszczę – jako dziennikarz nie mam dość talentu ani ochoty, żeby nazywać po imieniu rzeczy słabe, wątłe, żeby nękać przeciętnych autorów; wolę pisać o tych dobrych. Z drugiej strony myślę, że gdy pomijam paskudną część krajobrazu muzycznego czy literackiego, gdy tylko chwalę, to jednak – przez niedostatek kontekstu – zaniżam wartość dzieł najwybitniejszych. Z utęsknieniem czekam więc na nędzne dzieła wybitnych, jak te, które piętnował w notatniku Bunin. Co ważne, nie publikował ich na bieżąco, więc może warto na początek poćwiczyć na brudno?