Ostatnio Cass McCombs nie zrobił jednego fałszywego kroku. Wszystko, co nagra, zdaje się wciągające i stylowe. Na swej ósmej płycie mieszkający w Nowym Jorku Kalifornijczyk zatrudnił aż 21 muzyków i znalazł się blisko popu, choć 13 lat po debiucie kanty piosenek McCombsa i tak naturalnie się wygładziły.
Nowa produkcja momentami jest aż za bogata (tu dodajmy intro na saksofonie, tam flety i koniecznie drumlę), ale ma zrelaksowany nastrój i jest niespieszna, najdłuższe utwory trwają po sześć minut. Wart uwagi jest „Run Sister Run”, który trzeba usłyszeć – bez tego nikt nie uwierzy, że 39-letni McCombs gra afrobeat i rocksteady – „Rancid Girl” brzmiące jak stary dobry Jack White oraz senno-chóralne „It”. A także pierwszy na płycie „Bum Bum Bum” zapowiadający spore nasycenie płyty soulem. W tej ostatniej estetyce Cass porusza się jak ryba w wodzie.
Żeby nie było tak pastelowo, McCombs swoim gładkim głosem śpiewa rzeczy nie tylko życiowo słodko-gorzkie lub abstrakcyjne. Porusza, gdy z Angel Olsen opisuje dom, w którym pada deszcz („Opposite House”), ale też gdy śpiewa o rasizmie i korupcji albo znalezionym na ulicy trupie dziewczyny. To jednak kalejdoskop stylów (trzymający się razem dzięki gitarze McCombsa) i przebojowy potencjał utworów robią największe wrażenie.
Tekst ukazał się 9/9/16 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji