Sinead O’Connor robi wrażenie osoby, która nie dość, że wie lepiej, to jeszcze uważa, że wszyscy słuchają jej z uwagą. Obecna na scenie od ponad ćwierć wieku Irlandka pokłóciła się z Miley Cyrus, która puściła jej dobre rady mimo uszu. Dziś znaczenie Sinead jako dyżurnego autorytetu jest nikłe. Ja słucham jej chętnie, ale w piosenkach.
Najbardziej bojową częścią nowego albumu artystki o niewyparzonej gębie jest tytuł. „I’m Not Bossy, I’m The Boss” pełny jest banalnych melodii i gładkich progresji akordów. Większości utworów brak rockowego pazura, skala głosu Sinead się tu marnuje. Najbardziej zaskakuje udany „James Brown”, w którym udziela się Seun Kuti, najmłodszy syn Feli.
Dzięki w sumie „łatwej” muzyce uwaga przenosi się na teksty. W tej dziedzinie O’Connor zawsze była mocna. Podejmuje trop tam, gdzie skończyła dwa lata temu: pierwszy utwór „How About I Be Me” tytuł i refren bierze z poprzedniej płyty. W przesłodzonej piosence Sinead śpiewa: „Don’t stop me talking ’bout love/ How’m I gonna find what I’m dreaming of”. Istotnie nie przestaje. Miłość, pocałunki, zakochanie służą za główne tematy albumu. W „Vishnu Room” O’Connor ogłasza: „I love you more than I ever loved a man/ and I’m shy”.
Jest świetna w „Your Green Jacket”, gdy bierze na siebie rolę na śmierć zakochanej dziewczyny, by spuentować to słowami: „Meet me at that crazy apple tree in heaven/ we’ll go dancing all night”. W innej piosence żąda nawet, by zabrać ją do kościoła. Nazwałbym to inaczej: Sinead z tą przyjemną płytą chce do radia. Roztropnie – prędzej dotrze tam niż do głowy Miley Cyrus.
Tekst ukazał się 22/8/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji