Mam dzisiaj w menu trzy duety. Dwa są polskie, a jeden amerykańsko-niemiecki i nieistniejący. Płyty Ostrowskiego i Ziołka oraz Bączyka i Polaka moim zdaniem gadają z solowymi dokonaniami Prekopa i Rothera. Na pewno nie są od nich gorsze.
Nie działa obecnie wytwórnia Instant Classic, z którą przez wiele lat był związany Jakub Ziołek, dlatego jego nowy album nagrany w duecie z Krzysztofem „Freeze’em” Ostrowskim ukazał się nakładem Brutality Garden. Ta niezależna, zainteresowana peryferiami wytwórnia wywodzi się z kolektywu Milieu L’acephale. Autorzy nazywają swoje piosenki „nieprzewidywalną muzyką pop”. Udało mi się tu zrobić literówkę i napisać „nieprzywidywalną”. Może nawet lepiej to brzmi? „Tropisms of Spring” łaknie interakcji, łatwo poddaje się interpretacjom i chyba nie da się „zrozumieć jej źle”. Tak przynajmniej rozumiem politykę artystów. Składnikami muzyki Clinamen są według notki muzyka współczesna, bossa nova, wykoślawiony romantic pop lat 80., rytmy jungle i techno. I jazz. Nie słyszę za to Merzbow.
„Tropisms of Spring” to, kochani, płyta postmodernistyczna. Uważam Ziołka za filozofa i artystę postmodernistycznego, a jego duet z Ostrowskim za to oczko sieci Ziołka, w którym wreszcie znalazł idealne miejsce zrzutu swojej surówki – tworząc muzykę jednocześnie przystępną i dziwaczną, operującą zaskakującymi zestawieniami, abstrakcją, ale kuszącą wierzchnią, konkretną warstwą. Od samego początku dostajemy sygnał, że głos Ziołka będzie tu jednym z instrumentów, w „Agorze” na tle zderzających się syntetycznych dźwięków prowadzi on senną narrację, śpiewa, a jednocześnie gada.
Takiego Ziołka nie słyszałem jeszcze, elektronika w nagraniach z jego udziałem chyba nigdy dotąd nie była tak organiczna. W kolejnych utworach Ostrowski z Ziołkiem idą bardziej w rytm, włącznie z echami motorycznych niemieckich hymnów z lat 70. Jednak dźwięki, z jakich ten rytm budują, są cały czas zaskakujące, syntetyczne, jakby nie z tej biblioteki, do której chodzi większość współczesnych artystów. Szczytem wszystkiego jest „Longe”, przemielona ballada z fortepianem czy pianinem.
Idealną parą dla Clinamen wydaje mi się nowy solowy album Sama Prekopa. Czy wystąpi on tu jako ten słabszy? Nie o to chodzi. Prekop ma znacznie swobodniejszy flow, mniej nasyca utwór rzeczami, choć też lubi dziwne synty, oceaniczne brzdęki, generalnie jest bardzo new age, holistyczny. Daje ambientalne nawet momenty („September Remember”), z poszumem taśmy. Na „Commie” zdecydowanie mniej to więcej, to stąd pomysł na parę – gęsty Clinamen i znacznie bardziej rozrzedzony, choć nie mniej uporządkowany Prekop. Wcześniej jakoś nie chciałem słuchać jego nagrań w kółko, teraz naprawdę złapał mnie za gardło – mam przeczucie, że do „Commy” będę wracał i wracał. Jej wierzchnia warstwa, podobnie jak w przypadku Clinamen, aż prosi się o interakcję, używanie, wsiąknięcie w nią.
Zarówno z albumem Prekopa, jak i Clinamen rymuje mi się znakomita, lepsza od debiutu płyta krajowego duetu Pin Park. „Doppelganger” od pierwszych piosenek zdaje się hołdem dla Kraftwerk (ale czy nie było podobnie z pierwszą płytą, z cząstką „kraut” w nazwie?). Piszę o „piosenkach”, ale nie ma tu wokalu, są utwory – rozmarzone, ale motoryczne, zrównoważone, z błyskiem. Maciej Bączyk i Maciej Polak (kolejne sieroty po Instant Classic) posługują się pięknymi, starymi i drogimi syntezatorami, ale tym razem używają też współczesnych urządzeń cyfrowych.
Dzięki temu zestawieniu i dużej pracy włożonej w kompozycję i aranżację płyta brzmi doskonale, to jest taki parowóz, który z wierzchu ma rytm tłoków i syk pary, a pod spodem buczący puls. Na tym są melodyjne pasaże, kapiące, klikające dźwięki, ambienty, a nawet prosta rytmiczna elektronika bliska dawnym produkcjom Telefon Tel Aviv czy Marcina Cichego (Meeting by Chance). Absolutnie rozdzierające jest „Milky Medium” z samplami jakichś szeptów („bardzo blisko...”) i westchnień, które okazują się słowami wypowiedzianymi przez sen przez Ninę Bączyk, zresztą wiele lat temu.
W obliczu niedawnej śmierci Floriana Schneidera (muzyka Kraftwerk) przypomnieć należałoby również o albumie „Dreaming”, czyli solowej produkcji kolejnego muzyka tej grupy. Michael Rother wprawdzie grał we wczesnym wcieleniu Kraftwerk i krótko, ale przedtem zakładał Neu!, a potem grał w Harmonii. Transidło „The Standard” Pin Park przypomina Kraftwerk wcielony i mogliby to spokojnie umieścić na płycie Rothera. Posłuchajcie go koniecznie, nawet jeśli wyda wam się hipisiarskim dziadem, to wciąż w jego muzyce jest jakiś czas i dostojeństwo. I żeńskie wokale, jeśli komuś w dzisiejszym wpisie bardzo brakuje śpiewu.
Między epokami, krajami i ustrojami funkcjonuje wielka rodzina muzyków różnych pokoleń i backgroundów, próbujących na różne sposoby szukać czegoś ponadindywidualnego. Nie znajduję w tych nagraniach monotonii, ale spokój i przykuwające uwagi szczegóły. Może nawet nadzieję, a na pewno entuzjazm. Składa mi się to na wydłużającą playlistę pozwalającą przedzierać się przez chaotyczne, coraz chłodniejsze i ciemniejsze dni września, października, listopada. Z tymi płytami to będzie bułka z masłem.
- Clinamen „The Tropisms of Spring” [Brutality Garden, 10.9.20]
- Michael Rother „Dreaming” [Groenland, 4.9.20]
- Pin Park „Doppelganger” [Coastline Northern Cuts, 4.9.20]
- Sam Prekop „Comma” [Thrill Jockey, 11.9.20]