Umarł 25 lat temu. Dla dziesięciolatka z bloku na obrzeżach Warszawy, którym wtedy byłem, to był szok. Hiobową wieść przyniosło MTV, pobiegłem z nią do przyjaciela z klasy; telefony stacjonarne mieli nam przyłączyć dopiero za parę lat. Schody, winda, domofon. „Już wiesz?” „Wiem”.
Ledwo dzięki telewizji kablowej zdążyliśmy wkroczyć w świat wideoklipów, reklam, list przebojów i nieskrępowanej ekspresji, już odeszła najbardziej kolorowa postać tego świata. Freddie Mercury był bohaterem pokolenia naszych mam, które codzienną udrękę i apatię PRL‑u zamieniło nawet nie na kapitalizm, tylko na ponaddźwiękowe czasy rewolucji, walki o utrzymanie się na powierzchni, wielkich fortun i bankructw, Kaszpirowskiego i Grobelnego.
Mamy szły na bazar, który wyrósł wokół Hali Wola i w okopach powstającej drugiej nitki Powstańców Śląskich, a my za każdym razem musieliśmy dostać gumę Turbo, a do tego zapiekankę albo hot doga, a później naklejki do albumu WWF. Zaglądaliśmy na stoiska z pirackimi kasetami, patrzyliśmy, czy w tym miesiącu kupić „A Day At The Races”, czy może „Hot Space”.
Freddie był wtedy elementem zabawy, karnawału. Jako wokalista emanował siłą, radością grania i miał świetny głos. Na nas, dzieciakach, ogromne wrażenie robiła jego umiejętność panowania nad tłumem. Podczas koncertów Queen na Wembley skinieniem ręki czy mrugnięciem oka sterował kilkudziesięcioma tysiącami widzów. Laibach przerobił „One Vision” na totalitarny obrazek, ale nie słuchałem wtedy Laibacha, tylko Queen, New Kids On The Block i Basi Trzetrzelewskiej z magnetofonu Kapral. No i Phila Collinsa, który musiał zdążyć zagrać solówkę na bębnach. I Kombi z solówką na bębnach graną w windzie.
Zdaniem krytyków muzycznych Freddie był uosobieniem kiczu. Nagrał płytę ze śpiewaczką operową Montserrat Caballé. Przywdziewał kostium arlekina, obcisłe stroje nieistniejących superbohaterów albo żółtą skórzaną kurtkę na nagi tors. Zawsze przerysowany – w sposób poważny i zabawny, po prostu ujmujący – paradował po scenie w karmazynowym płaszczu obszytym gronostajem i w koronie, a na zakończenie każdego koncertu wybrzmiewał brytyjski hymn.
Dopiero tuż przed śmiercią w oświadczeniu napisał, że ma HIV i AIDS – jako pierwsza gwiazda tego formatu i chyba ostatnia do tej pory. Wtedy się na to umierało, jego rozłożyło zwykłe zapalenie oskrzeli. Ceremonię pogrzebową przeprowadzono w obrządku zaratusztriańskim (takiego wyznania byli jego rodzice). O tym, gdzie jest grób Freddiego, wie tylko Mary Austin, jego przyjaciółka i główna spadkobierczyni.
Tym, którzy nawet jako dziesięciolatki nie załapali się na działające od 1971 r. Queen, można próbować wyjaśnić, że ten zespół był jak Messi i Ronaldo. Nikt się nie martwił, że Rolling Stonesi zaliczyli w latach 80. fatalną dekadę, bo było Queen. Według różnych szacunków sprzedali od 150 do 300 mln płyt.
Pół roku po śmierci Freddiego na wielkim koncercie na Wembley piosenki Queen śpiewali z zespołem David Bowie, Elton John, Annie Lennox, Metallica, Robert Plant czy U2. Zarówno my, dzieciaki, jak i nasze mamy dostaliśmy ostateczny dowód: jednak miał szacunek.